Wszystkie smrodki i afery przelatują przez naszą codzienność, dotąd raczej bez uszczerbku dla rządzących.
W cyklu politycznym każdej ekipy przychodzi czas, że zaczyna się zajmować przede wszystkim sama sobą. Zwykle zwiastuje to problemy.
Kiedy żył Lech Kaczyński, to z nim i jego żoną prezes PiS spędzał wakacje.
Propagandziści tzw. dobrej zmiany grają w jednej znakomicie wyszkolonej drużynie, której zadaniem jest demonstrowanie strasznej mocy głupstwa.
Jak nie „dziadek z Wehrmachtu”, to reparacje, jak nie rurociąg bałtycki, to „nie będzie nam Niemiec wybierał prezydenta”. A teraz trzeba się naburmuszyć na nowego ambasadora.
Prezes PiS najwyraźniej stoi ponad prawem i nie musi się przejmować wyrokami sądów. Ani tym, że jakiś prokurator zaniepokoi go pytaniami o „50 tys. zł dla księdza” i inne sprawy.
Po dziewięciu miesiącach rozrośniętego rządu Morawiecki wkrótce ogłosi jego radykalne odchudzenie. Zniknie część resortów obsadzonych zarówno przez koalicjantów, jak i przez PiS.
Jarosław Kaczyński najpierw poprzestawia figury w obozie władzy, a potem zrestartuje swoją rewolucję. Na jej końcu ma powstać zwarte partiopaństwo.
Tego naprawdę można mieć dość. W powyborczej rozmowie w kontrolowanym przez PiS Polskim Radiu Jarosław Kaczyński znów przyznał sobie prawo, którego nie ma.
„Premier zostaje, ale rząd będzie skonstruowany inaczej – w sposób, który zlikwiduje sytuację, gdy ciąg decyzyjny jest rozproszony po różnych ministerstwach” – mówił w Programie 1 Polskiego Radia Jarosław Kaczyński.