Kurdyjska partia jest prawdziwym zwycięzcą ostatnich wyborów w Turcji, a jej młody lider już za cztery lata chce rządzić krajem.
Dzisiejszy Bliski Wschód to w dużej mierze fatamorgana – dzielą go granice, z których część już nie istnieje, a tych prawdziwych mapy nie uwzględniają.
W oblężonym Kobane wszyscy chcą coś udowodnić. Amerykanie – że coś robią, dżihadyści – że mogą dołożyć Amerykanom. Tylko Kurdowie chcą przeżyć.
Bitwa o Kobane to jeden z frontów pierwszej gender-wojny na Bliskim Wschodzie. Kurdyjki walczą z islamistami – o życie, i z Kurdami – o równość.
O dramacie Ajn al-Arab światowe, w tym polskie media rozpisują się już od kilku tygodni. Niemal wszyscy używają kurdyjskiej nazwy tego miasteczka: Kobane lub Kobani. Czy słusznie?
Podczas gdy dżihadyści próbują wymazywać kolejne granice na Bliskim Wschodzie, iraccy Kurdowie chcą je ustanawiać i są o krok od niepodległości.
Czyli o tym, jak muzułmanie i Kurdowie chcą zmienić Turcję.
Ciała trzech kobiet znaleźli rankiem 10 stycznia pracownicy kurdyjskiego centrum kultury w Paryżu. Dwie z nich zginęły od strzału w głowę, jedna w brzuch.
Nowe drogi, rezydencje rosnące jak grzyby po deszczu, ekskluzywne hotele, centra handlowe i restauracje. Północny Irak – duma Kurdów, zarówno irackich, jak i tureckich – to na tle reszty kraju oaza spokoju. Do czasu.
Wrześniowe referendum konstytucyjne w Turcji tchnęło nowe życie w reformy mające poprawić sytuację 12–15 mln tureckich Kurdów. Ale wciąż zbyt wielu z nich nie wierzy rządowi w Ankarze i popiera walkę zbrojną o niepodległość.