Golonka to danie przepyszne, pożywne i wyklinane przez dietetyków. Bez względu na to, jak przyrządzana i podawana, wymaga jednego dodatku – piwa.
Największym sklepem spożywczym Rzeczpospolitej jest Agencja Rynku Rolnego, która tylko w tym roku wyda na skup żywności 2 mld zł. Ale zanim wejdziemy do Unii, Agencja musi policzyć nasze rezerwy i – co najważniejsze – jakoś ich się pozbyć. Ten remanent ujawni ogrom zapasów i nagromadzone od lat absurdy.
Rocznie zjadamy ponad 4 mln świń, których mięso nie zostało przebadane przez weterynarza. Nowa ustawa weterynaryjna wystawia zdrowie konsumentów na niebezpieczeństwo. Zapis legalizujący szarą strefę w handlu mięsem został przegłosowany przez posłów mimo protestów inspekcji weterynaryjnej.
Drogi polskich świń i konsumentów się rozeszły. Mimo że spożycie wieprzowiny maleje, pogłowie trzody nieustannie rośnie. Winien jest rząd, który zdecydował za podatników: jeść nie musicie, ale zapłacić trzeba.
Gdy odkryto w Polsce pierwszą wściekłą krowę, padły od dawna niesłyszane ostrzeżenia przed mięsem „pochodzącym z nielegalnego uboju”. Pamiętajmy, że dzięki temu procederowi mieliśmy w ogóle co położyć na polski talerz przez prawie pół wieku.
Strach przed gąbczastym zwyrodnieniem mózgu uczynił nas podatnymi na manipulację. Kiedy Europę ogarnęła panika BSE, z powszechną aprobatą przyjęliśmy zamknięcie polskich granic przed importowaną wołowiną, wierząc, że to dla naszego dobra. Nie protestowaliśmy też przed zaporowymi cłami na wieprzowinę i drób, żeby nie szkodzić naszym rolnikom. Dziś legalny import mięsa jest znikomy, ale pokusa przemytu coraz większa, gdyż nasze mięso jest droższe niż za granicą. W dodatku nagle okazało się, że nie jest to cena płacona za bezpieczeństwo. Pierwszy – i zapewne nieostatni – wykryty przypadek krowy zarażonej BSE uświadomił, że „polskie” wcale nie musi oznaczać „zdrowe”.
Dlaczego nie rozkoszujemy się, jak kiedyś, cudnym smakiem kiełbasy szynkowej, cytrynowej lub myśliwskiej? Dlaczego, gdy kosztujemy dziś szynkę, baleron lub polędwicę, nie wzbiera w nas zapachowy poryw?
O to, żeby chłopom było lepiej, walczy kilka partii i związków rolniczych. Przy okazji czołowi przedstawiciele ludu załatwiają własne interesy. Czasem jednak działacze się pokłócą i zaczynają mówić. Właśnie trwa licytacja, kto ma więcej za uszami: były prezes Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych (KZRKiOR), a teraz szef sztabu wyborczego Andrzeja Leppera z Samoobrony, Janusz Maksymiuk czy też obecny prezes kółek – Władysław Serafin, kandydujący do Sejmu z listy PSL. Działaczka Koła Gospodyń Wiejskich pisze: „boję się, że Serafin, który rządzi związkiem jak własnym folwarkiem, będzie gwoździem do trumny kółek, a przecież kółka to nie Serafin. (...) Jak dojdą do publicznej wiadomości wszystkie przekręty, w których elita związku brała i bierze udział, to PSL będzie łyso”.
Strach przed chorobą Creutzfeldta-Jakoba spowodował, że coraz więcej osób widząc na talerzu kawałek befsztyka czuje się niemal jak przy rosyjskiej ruletce. Na pytanie, jeść albo nie jeść mięsa, coraz częściej odpowiadamy przecząco. Popyt na wołowinę gwałtownie się skurczył. Wydłuża się lista potraw zwiększonego ryzyka. Do móżdżku na grzance dołączyły flaki, steki (tzw. T-bone), a nawet parówki uznawane przez niektórych za dietetyczne. Straciliśmy kompletnie głowę, czy też może zachowujemy się racjonalnie?
Epidemia BSE zwana popularnie chorobą szalonych krów rozlała się po Europie docierając do granic Polski. Choć u nas – odpukać – ani jedna krowa na nią jeszcze nie zapadła, mamy już pierwsze objawy wściekłości. Wściekli są weterynarze na lekarzy i vice versa. Wściekły (a co najmniej – zły) jest minister rolnictwa na ministra zdrowia. Wściekli są hodowcy i importerzy bydła, producenci pasz, handlowcy. Tradycyjnie wścieka się też Andrzej Lepper. W obawie przed wściekłością konsumentów wprowadzono zakaz importu bydła oraz wołowiny i jej przetworów z krajów objętych chorobą. Czy mamy powody bać się befsztyka wołowego?