Nowe władze w Niemczech patrzą na Polskę podobnie jak stare. Z PiS trzeba rozmawiać, nie robiąc sobie specjalnych nadziei. A prowadzenie walki o praworządność pozostawić Komisji Europejskiej.
Bundestag przegłosował kandydaturę nowego kanclerza Niemiec. Olaf Scholz udowodnił, że w polityce warto być wytrwałym i wiernym swoim poglądom. Nawet jeśli we własnej partii jest się w mniejszości.
Umowa koalicyjna ma 177 stron i czyta się ją jak frapujący program wewnętrznej przebudowy Niemiec. A po trosze także jak baśń braci Grimm o przemyślnych krasnalach, które z zapałem wyruszają do pracy, bo każdy dobrze wie, co ma robić.
Niemcy już niedługo będą mieć nowy rząd. Trójpartyjna koalicja została zbudowana nadspodziewanie sprawnie, ale już na początku czeka ją trudny test – muszą okiełznać czwartą falę pandemii, która rozpędziła się w sposób niekontrolowany.
Niemcy przestraszyli się własnej odwagi i perspektywę otwarcia politycznej „zielonej” ery zamienili na mniej wyrazisty scenariusz. Tylko czy nowy sojusz pozwoli przezwyciężyć marazm dotychczasowych rządów?
Niezbyt jasne jest, jakich Niemiec chce wyborca? Wydaje się, że po 16 latach rządów Angeli Merkel Niemcy chcą zmiany.
Niemieccy wyborcy nie ułatwili politykom zadania. Prawdziwym zwycięzcą będzie lider, który zdoła stworzyć stabilną koalicję – zapewne z trzech sił. Większą szansę na fotel kanclerski ma Olaf Scholz, ale Armina Lascheta skreślać jeszcze nie można.
Jeśli nie można wybrać dotychczasowej kanclerz, warto postawić na jej zastępcę, Olafa Scholza – zdaje się kalkulować wielu Niemców. I nie szkodzi, że ten zastępca jest z innej partii.
Po ostatniej telewizyjnej debacie wiadomo, że faworytem wyborczego wyścigu pozostaje Olaf Scholz, kandydat socjaldemokratów. Ma dwa podstawowe atuty: uniknął wpadek, które pogrążyły jego rywali, a charakterologicznie jest najbardziej podobny do Angeli Merkel.