Opuszczali dom rodzinny na ogół dobrze zaopatrzeni, jak w daleką podróż lub wyprawę myśliwską – w mąkę, kaszę, groch, słoninę i wędzone mięso, również gorzałkę i krupnik, „jako dobry na pokrzepienie i dla osłody”. Powyższe produkty wymienia we wspomnieniach wielu powstańców; m.in. Konstanty Borowski, który w swym pamiętniku daje ciekawy opis powstańczego menu w oddziale Brandta, działającym na Kurpiach w lecie 1863 r.:
„W oddziale mieliśmy kotły. Wyznaczeni byli kucharze. Gotowano śniadania i obiady. Kolacji nie gotowano, prawie każdy powstaniec miał zawsze w torbie kawałek chleba, mięsa lub sera... Każdodziennie rano, skoro świt, grano pobudkę... Po nabożeństwie udawano się na śniadanie. Osobno dla piechoty, osobno dla kawalerii i osobno dla kosynierów stała już przygotowana w szaflikach wódka. Żołnierze podchodzili sekcjami, kto, rozumie się, chciał pić, temu wachmistrz lub feldfebel podawał napełnioną czarkę i chleb... Ponieważ każda sekcja posiadała miedziany kociołek z pokrywą, przynoszono więc z kotłów mięso w pokrywach, które zjadano na zimno, w kociołkach zaś zupę. Każdy dobywał zza cholewy łyżkę, sekcja obsiadała dookoła kociołek z zupą i takową zjadała z wielkim apetytem”.
W czasie biwaków i przemarszów walczący korzystali z darów lasu, wśród których prym wiodła zwierzyna, podczas gdy jagody i grzyby wzbogacały jadłospis. Okoliczne dwory służyły także w większości wypadków gościną. Najczęściej jednak strawa, jaką spożywali, była prosta, a warunki posilania się surowe.
Na zesłańczych szlakach
Po powstaniu tysiące jego uczestników trafiło do rosyjskich więzień, a następnie na zesłanie. Ujęci w polu lub aresztowani we dworach mogli liczyć na wierną i troskliwą pomoc rodziny, która dbała, jak mogła o uwięzionych synów, mężów i braci.
Ci, którzy posiadali zasoby gotówkowe, byli stosunkowo odporni na machinacje przy wypłatach strawnego i drożyznę, jaka panowała na zesłańczych szlakach. Oczywiście, większość nie mogła sobie pozwolić na rezygnację z carskiego wiktu. Odwołajmy się znowu do słów Borowskiego, opisującego wyżywienie w pieresynej tiurmie w Petersburgu:
„Na wszystkie więzienia w Petersburgu była jedna tylko kuchnia centralna, w której gotowano strawę i rozwożono takową wozami krytymi po wszystkich więzieniach. Nam przywożono o godzinie jedenastej rano na śniadanie grochówkę i kaszę gryczaną. Połowę tej grochówki i kaszy trochę jeszcze ciepłej dawano na śniadanie, a połowę zostawiano na kolację. Wieczorem do owej, teraz już zupełnie zimnej, grochówki, ażeby było jej więcej, dolewano parę wiader wody i tak rozbełtaną dawano jako wieczerzę (...). Ponieważ w więzieniu nie wolno było nic gotować, musieliśmy więc po wszystko do jedzenia posyłać żandarma do miasta... Na całodzienne wyżywienie kupowało się: półtora funta chleba razowego i śledzia albo zamiast śledzia za 8 kopiejek ćwierć funta bardzo grubej, jak mówiono, podobno końskiej kiełbasy”.
Następnie było moskiewskie więzienie etapowe Kałumażny Dwór:
„Na obiad wydawano nam ze składu (spiżarni) zwykle: kwaszoną kapustę, kaszę greczaną lub jaglaną i mięso. Kaszę dawano stęchłą, mięso w najgorszym gatunku i do tego stopnia nieświeże, że aż zielone było, gdyśmy go przyjmowali do gotowania. Kapusta zaś z powodu strasznych upałów tak nieznośną miała woń, że wytrzymać nie można było”.
W drodze na Sybir można było kupić na postojach: mleko, chleb, jajka i głównie gotowane i smażone ryby. Trzeba jednak uwzględnić, że w połowie 1864 r. dzienna stawka żywnościowa zesłańca wynosiła 10–15 kopiejek, a na skromny posiłek trzeba było wydać 11–12 kopiejek.
Często po przybyciu na miejsce przydzielano zesłańcom na rok kwatery u miejscowych. Tak było między innymi w Tobolsku, gdzie decyzją gubernatora przyznano im również po pięćdziesiąt funtów mąki na miesiąc. Zawsze coś, ale związana z kwaterą strawa była więcej niż skromna. Ci jednak, którzy dysponowali własnymi środkami finansowymi lub znajdujący zatrudnienie, nie doświadczali głodu. Ich menu stawało się podobne do goszczącego na stołach osiedleńców i rdzennych Sybiraków – a Syberia generalnie nie skąpiła swych zasobów nikomu, kto chciał wyciągnąć po nie rękę. Lasy były pełne zwierząt, jagód, grzybów i orzechów, rzeki i jeziora ryb.
W ciągu dnia spożywano trzy posiłki główne: śniadanie, obiad, kolację. Prym wiodły różnego rodzaju pierogi, pierożki, z nadzieniem warzywnym, rybnym czy mięsnym. Dalej bliny, placki, także kasze i ziemniaki. Treściwe zupy. Oczywiście dużo ryb. Także mięso, to jednak rzadziej gościło na stołach zesłańców; jeśli je przygotowywano, to jako pieczyste i na zimno. Do tego zawiesiste sosy, masło i gęsta śmietana podawana prawie do wszystkiego.
Czwartym spotkaniem przy stole był podwieczorek, składający się z herbaty i podawanego do niej ciasta drożdżowego i konfitur. Herbata była i jest do tej pory głównym gorącym napojem Syberii. Wówczas pijano ją niesłodzoną, często ze śmietanką!, przegryzając ciastem lub konfiturami z owoców leśnych, a gdy tych nie było, zadowalano się kawałeczkiem cukru odłupanym z większej głowy i wkładanym do ust jak cukierek. Mniej zasobni sporządzali namiastki z ziół i czeczotu.
Opis wieczerzy wigilijnej urządzonej przez zesłanych powstańców styczniowych w małej wiosce na terenie okręgu omskiego w 1867 r. znajduje się we wspomnieniach, kolejny raz przytaczanego, Borowskiego:
„Ze składkowych groszy, jakie kto mógł złożyć, przygotowano tradycyjną wieczerzę, do której zasiadło nas przeszło czterdzieści osób wygnańców, mężczyzn, kobiet, panien i niedorosłych dzieci. Na stołach z tarcic zbitych, zasłanych sianem, a po wierzchu obrusami, między tradycyjnymi potrawami, jako to rybami, grzybami, barszczem itd., znalazł się i kisiel litewski z mąki owsianej. Opłatkiem, tym symbolem miłości braterskiej i zgody, a tak u nas Polaków przy stole niezbędnym, dzielić się nie mogliśmy, gdyż niestety opłatka nie mieliśmy. Do najbliższego kościoła katolickiego w Omsku wiorst było przeszło dwieście. Zamiast więc opłatkiem dzieliliśmy się chlebem razowym, upieczonym rękami nadobnych Litwinek... A podzieliwszy się tym chlebem-opłatkiem, zasiedliśmy w milczeniu do wieczerzy wigilijnej, przeniósłszy się każdy myślą do kraju, do drogiej ukochanej Polski, do świętej Żmudzi, do Litwy, Ukrainy, Wołynia i Podola... Po wieczerzy z kilkudziesięciu piersi wzniosła się potężnym głosem pieśń – »Bóg się rodzi, moc truchleje,/Pan niebiosów obnażony«. Tu śpiewając kolędy w ekstazie cudnej przenieśliśmy się myślą i duszą do świątyń naszych polskich, między braci naszych ukochanych, zgromadzonych zapewne w tej chwili na pasterce”.
Lata upływały i kolejne ułaskawienia pozwalały wracać zesłańcom do kraju, jednak często zmuszeni byli zamieszkać daleko od rodzinnego domu. Wielu udało się doczekać niepodległości.
Wojna polsko-bolszewicka
Na przełomie 1918 i 1919 r. rozpoczęto intensywne prace przy organizacji jednolitej armii. Obowiązki związane z zaopatrzeniem wojska ciążyły na kilku cywilnych agencjach państwowych, lecz w praktyce to służby wojskowe realizowały dostawy. Przejęto znaczne zapasy żywnościowe w magazynach w Warszawie i Krakowie. Zastosowano także przymusowy wykup artykułów spożywczych od producentów i hurtowników. Dzięki temu wyżywienie wojska polskiego w czasie wojny polsko-bolszewickiej przedstawiało się nie najgorzej. Nawet w najtrudniejszych momentach udawało się Departamentowi Gospodarczemu Ministerstwa Spraw Wojskowych dostarczać na front wystarczające ilości artykułów żywnościowych, choć często kiepskiej jakości, i utrzymać w warunkach frontowych normy wyżywienia zbliżone do garnizonowych.
Przewidywały one dziennie: 0,7 kg chleba (często z mąki owsianej lub jęczmiennej), 0,25 kg mięsa (świeże lub konserwy), 0,7 kg ziemniaków lub 0,3 kg kiszonej kapusty, 30 g tłuszczu, 150 g kaszy lub ryżu, 6 g cykorii, 30 g kawy zbożowej, 30 g cukru, 50 g marmolady, 12,5 g cebuli, 15 g soli, 1,5 g przypraw (suszona włoszczyzna i przyprawy korzenne).
Cenne informacje o rzeczywistym stanie aprowizacji i wydawanych wojsku posiłkach znaleźć można w zbiorze frontowych listów pisanych do krewnych, przez pochodzącego z ziemiańskiej rodziny żołnierza 201 pp. Lecha Jana Dymeckiego, w okresie 19 września 1919 – 27 grudnia 1920 r.:
„Dostajemy na dzień po ćwierć bochenka dobrego chleba, rano i wieczorem kawa czarna, ale trochę słodzona, całkiem znośna. Na obiad zupa, grochówka lub krupnik, następnie kluski lub śledź, dziś dostaliśmy oprócz grochówki (porcja aż za duża, nie mogłem zjeść) i śledzia, jeszcze po 2 jaja na twardo”.
Szybko jednak dodaje, że wiktuały otrzymane od rodziny także się przydają:
„Prowianty, w jakie mnie Ciocia zaopatrzyła, doskonale się przydają, przynajmniej mam co na chleb położyć, a jak jestem głodny, jest się czem dopychać... zapasów starczy mi na długi czas”.
Zaraz też wyjaśnia, co to za dobra otrzymał w paczce:
„Mam cały ten duży kawał słoniny, który był przy chlebie, drugi kawałek już kończę, dwa większe kawałki kiełbasy i cały bochenek chleba i jeszcze kawałek”.
Dziesięć dni później donosi wujostwu:
„Życie mamy dobre, pół bochenka chleba dziennie, marmolada, rano i wieczorem słodzona kawa, na obiad krupnik, grochówka”.
Z listów Dymeckiego dowiadujemy się też o możliwościach czynienia zakupów w sklepach i od okolicznych mieszkańców:
„Dostaję po 86 mk. co 10 dni, oprócz całkiem wystarczającej żywności, tak, że pieniądze rozchodzą się tylko na rozmaite czekoladki i inne smaczne rzeczy (mleko, masło), kupowane w kantynie lub u ludzi... kantyniarki karmią czekoladą i marmeladą i sardynkami”.
W niemieckiej niewoli
Przegrana Polski zgniecionej przez armie sąsiadów na jesieni 1939 r. zapełniła tysiącami jeńców obozy na wschodzie i zachodzie. W niewoli niemieckiej przebywali w kilkudziesięciu stalagach i oflagach, w tym w położonym w ówczesnym niemieckim Szczecińskim Okręgu Wojskowym IIC Woldenberg. Jego oficjalna nazwa brzmiała Kriegsgefangenenoffizierslager IIC Woldenberg. Wybudowany na przełomie 1939/1940 r. na południowy zachód od centrum miasta, którego słowiańska nazwa to Dobiegniew, zajmował obszar ok. 25 ha. Od początku 1940 r. do początku 1945 r. przebywało w nim ponad 6500 oficerów, podchorążych, podoficerów i szeregowych wojska polskiego.
Na terenie obozu funkcjonowały dwie kuchnie położone w dwóch częściach kompleksu, wschodniej i zachodniej. Każda przygotowywała jednorazowo ponad 3 tys. posiłków z artykułów żywnościowych dostarczanych przez niemieckie władze obozowe. Te brały pod uwagę dzienny stan osobowy i opracowany przez siebie jadłospis, zgodny z obozowymi normami żywnościowymi, różniącymi się znacznie zarówno od zaleceń Konwencji Genewskiej, jak i najuboższej tzw. małej racji żywnościowej obowiązującej w Wehrmachcie.
Oto co przysługiwało jeńcowi: porcja ciemnego chleba o wadze początkowo 300, następnie 224, 200 i pod koniec tylko 150 g dziennie (w miarę upływu czasu jego jakość stale się pogarszała); do chleba 10 g margaryny i ok. 20 g marmolady z buraków, chudego twarogu lub 15 g końskiej kiełbasy, pasztetówki bądź kaszanki. Powyższe stanowiło wraz z 1 litrem (w dwóch półlitrowych porcjach) tzw. herbaty podstawę śniadania i kolacji.
Obiad składał się z pół litra zupy warzywnej z ziemniakami w łupinach; wyjątkowo z kaszą. Surowcami były: kapusta, marchew, brukiew, jarmuż, kalarepa, buraki i rzepa. Brak było cebuli, porów, selerów i pietruszki. Pojawiała się czasami konina i suszone dorsze, z których po skomplikowanej obróbce smażono kotlety. Kilka razy dostarczono do obozu żółty ser, lecz nadgniły. Wartość kaloryczna tak skomponowanej diety wahała się od 1100 do 1200 kalorii, a więc zdecydowanie poniżej minimum potrzeb organizmu ludzkiego, nawet w stanie spoczynku.
Te głodowe posiłki wydawano w obu kuchniach o tych samych godzinach – śniadania o 8, obiady o 13, a kolacje między 15 a 16, z tym że przez cały 1940 r. i pierwszy kwartał 1941 r. jeńcy odbierali je osobiście. W okresie późniejszym dostarczano strawę bezpośrednio do baraków.
Ogromną rolę odgrywały paczki żywnościowe przesyłane od organizacji charytatywnych (w tym Czerwonego Krzyża), rodziny i przyjaciół. Stanowiły zarówno dobro wspólne, na polepszenie strawy, jak i indywidualną własność jeńca. W tym wypadku wyznaczony przez Niemców w połowie 1940 r. limit pozwalał na odbiór przez każdego 5 kg artykułów żywnościowych raz w miesiącu.
Najcenniejsze z przesyłek przeznaczonych dla indywidualnych odbiorców były 4-kilogramowe paczki amerykańskie, dostarczane przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Zawierały najczęściej: konserwy mięsne i rybne, mleko skondensowane, kawę, cukier, czekoladę, śliwki suszone, rodzynki, masło, dżem i papierosy. Nie mniej cenne były imienne przesyłki, napływające od polskich oficerów z Wielkiej Brytanii dla kolegów bądź krewnych odnalezionych w niewoli. Uwięzionym pomagały również rodziny z kraju, przysyłając wiele cennych produktów. Były wśród nich: słonina, groch, fasola i zioła.
Począwszy od 1941 r. Niemcy pozwalali na przesyłki nasion roślin i nawozów sztucznych! Pozwalało to jeńcom na uprawę warzyw – cebuli, czosnku, porów, rzodkwi, pietruszki. Niemcy pozwolili na wygospodarowanie malutkich poletek do uprawy wokół baraków. Te lilipucie ogródki osiągały nad podziw dorodne plony, w równej mierze dzięki troskliwej opiece, jak i solidnemu zasilaniu, przede wszystkim nawozem naturalnym!
Dysponując różnego rodzaju surowcami jeńcy organizowali się w mniejsze i większe grupy dla wspólnego przygotowywania dodatkowej strawy. Część korzystała przy tym z najrozmaitszych kuchenek własnego pomysłu bądź kupowanych od Niemców, inni wykorzystywali większe konstrukcje lokowane nielegalnie obok umywalni każdego baraku. W tym wypadku prowadzono grafik z godzinami dostępu do paleniska przez kolejnych użytkowników.
Wiosną 1940 r. powstała na terenie obozu kantyna, która w krótkim czasie przekształciła się w dużą instytucję obejmującą wszystkie sprawy gospodarcze. Finansowana z funduszów jeńców, dokonywała za pośrednictwem Niemców zakupów artykułów żywnościowych. Dostawy były jednak ograniczone do warzyw – przede wszystkim rzepy białej i czarnej, a także sadzonek pomidorów, których nabycie okazało się wyjątkowo korzystne, przynosząc roczne plony w wysokości od 18 do 42 ton owoców. W kantynie można było zaopatrzyć się również w artykuły pochodzące z paczek ogólnych, jak i przyjmowane w komis od współuczestników niedoli.
Ciekawą inicjatywą grupy oficerów było uruchomienie kawiarni! Założona przez por. Stefana Czetwertyńskiego i ppor. Lwa Sapiehę, funkcjonowała od końca 1942 r. w godz. 16–18, serwując kawę, herbatę i owsiane ciasteczka.
Jesienią 1944 r. do obozów jenieckich trafiła duża grupa powstańców warszawskich. Skierowani głównie do stalagów IV B Mühlberg, XI B Fallingbostel, XI A Altengrabow i oflagu X B Sandbostel, tak opisują panujące w tych obozach warunki żywieniowe:
„Posiłki jadaliśmy przy długich stołach, za którymi stały ławy. Właśnie wniesiono kocioł z dymiącymi kartoflami. Po cztery sztuki na każdego, razem z obierkami. W końcu stołu stała beczka z jakimś płynem. Podobno miała to być kawa... No i jeszcze chleb żołnierski, niestety jeden bochenek na dwunastu, łyżka marmolady, kostka margaryny i cukru”.
„Podstawę więc stanowiło wyżywienie wydawane przez władze obozowe dla kuchni. Była to przeważnie brukiew, urozmaicona czasami suszoną kapustą, dwa lub trzy ziemniaki, dwustugramowa porcja chleba, kostka buraczanej marmolady i pół litra namiastki kawy, słodzonej sacharyną... Przy końcu października nadeszła pierwsza braterska pomoc z sąsiednich oflagów i stalagów, gdzie z inicjatywy polskich jeńców przeprowadzono zbiórki. Dary te w postaci mleka w proszku, margaryny i soków owocowych rozdzielono na recepty dla najciężej chorych... Dopiero paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, które nadeszły 10 grudnia, położyły kres głodowaniu. Oprócz typowych paczek indywidualnych nadesłano znaczne ilości ryżu, cukru i herbaty w workach... W tym czasie zaczęły nadchodzić pierwsze paczki z kraju... Były oczywiście skromne, ale zawierały cenną w warunkach obozowych cebulę oraz papierosy junaki i machorkowe”.
„W Altengrabowie – w przeciwieństwie do Fallingbostel – nie byłem już głodny. Wydawano nam regularnie paczki Czerwonego Krzyża, poza tym przychodziły paczki żywnościowe w postaci worków z ryżem, z makaronem czy suszonymi owocami, które dzielono między jeńców. Potworzyły się pary, trójki, a nawet czwórki, prowadzące wspólną gospodarkę żywnościową. Podstawą tych wspólnot był tak zwany kręciołek, obozowy wynalazek, składający się z małego paleniska i z dmuchawy, zrobionej z puszki po konserwie z wstawionymi do niej blaszanymi skrzydełkami, umieszczonymi na obracanej korbką osi”.
Obozy
Opisujemy tu jedynie strawę żołnierską (a w niewoli jeniecką). Dla porządku dodajmy, że istniały normy żywieniowe i receptury posiłków dla cywilnych więźniów zakładów karnych, obozów pracy i obozów koncentracyjnych – z tym że tylko na papierze. To ok. 1700 kalorii dla lżej i ok. 2150 dla ciężko pracujących. Faktycznie więźniowie otrzymywali 1000–1700 kalorii (najciężej pracujący 1700).
W przypadku np. Auschwitz Instytut Higieny SS w Rajsku donosił, że w próbkach zupy brakuje 80–90 proc. margaryny przewidzianej w recepturze, a kiełbasa dla więźniów ma o połowę mniej tłuszczu niż ta dla SS, choć produkowana była w tej samej rzeźni. Ponadto wszyscy, którzy mieli dostęp do żywności (esesmani, więźniowie), kradli. Gdy władze obozowe zauważały braki w zaopatrzeniu, np. gdy brakowało chleba (którego jakość zawsze pozostawiała dużo do życzenia), nie wydawały go przez parę dni, aż bilans w magazynie wyrównał się.
W okresie letnim koszono łąki, a z pozyskanych chwastów gotowano zupy dla więźniów. Pomysłowość w tej materii była niczym nieograniczona. Nazwy takie jak kawa i herbata były wielce umowne.
Sowieckie łagry
Gdy w maju 1945 r. żołnierze polscy opuszczali obozy na zachodzie, uwalniani przez Amerykanów i Brytyjczyków, ich rodacy z Armii Krajowej wywożeni byli do innych obozów przez władze innego zwycięskiego mocarstwa – ZSRR, które oczyszczało w ten sposób zajęte przez swe wojska tereny dawnej II RP.
Wyrąb lasów, kopanie rowów pod gazociągi, praca w fabrykach samochodów, kołchozach i przetwórniach kukurydzy. Niezwykle trudne warunki życia potęgowało podłe wyżywienie. We wspomnieniach więźniów obozowych przeważa opinia o braku istnienia jakichkolwiek stałych norm żywnościowych. Oto kilka relacji z różnych obozów tzw. Saratowskiego Szlaku z lat 1945–1948:
„Wyżywienie było słabe: 40 dkg chleba jeden raz dziennie, źle wypieczonego, kruszącego się lub gliniastego. Na obiad dawano zupę bałandę – woda plus łupiny z ziemniaków, plus głowy i wnętrzności z ryb, czasem trochę kaszy jaglanej – jedna łyżka, no i pół litra gorzkiej kawy zbożowej na dwa dni. Musiało to wystarczyć na picie, mycie i pranie. Wody na terenie obozu nie było. Przywożono ją beczkami z Saratowa. Jedliśmy z puszek po konserwach, nigdy nie mytych. Nie mieliśmy ani łyżki, ani miski”.
„Porcja chleba wynosiła od 500 do 700 gram. Zawierał dużo wody i był ciężki... dodawano doń dużo otrąb i ziemniaków... wydawano go w bochenkach i jego podział zależał wyłącznie od nich samych (więźniów)... Ponadto podawano 2 razy dziennie po ¾ litra zupy zwanej przez wszystkich bałandą... Składała się ona z liści kapuścianych, zielonych pomidorów, kiszonych ogórków, a czasem ryb. Rzadko była manna, proso lub pęczak... Rano przed wyjściem do pracy i wieczorem po niej wydawano wszystkim ok. 1/3 litra gorącego płynu przypominającego kolorem kawę zbożową, lecz bez smaku, dodając do tego (niesystematycznie) płaską łyżeczkę cukru”.
„Na dzienną normę żywieniową składało się: 600 g chleba oraz ¾ l zupy. Zazwyczaj podawano: krupnik, mannę oraz barszcz ukraiński. Jedynie z nazwy przypominały normalne zupy, a w rzeczywistości stanowiły wodnistą ciecz z odrobiną oleju słonecznikowego. Czasami podawano gotowaną rybę... Zupa przeważnie kapuśniak była bardzo jałowa, na drugie danie kasza jaglana lub puree ziemniaczane, grochowe oraz puree z mieszanki kapusty, marchewki, buraków, fasoli, ziemniaków. Wszystko razem gotowane na gęsto”.
Niewykonanie ustalonej normy pracy równało się znacznym obniżeniem racji. Nieliczni, na których ciążyły zarzuty mniejszego kalibru i którzy z racji znajomości języka rosyjskiego pracowali w administracji lub sprzątali kwatery oficerów, posiadali istotne przywileje. Nie byli konwojowani i mogli zarabiać rękodziełem, zdobywając w ten sposób środki na zakup owoców i warzyw. Pomagali w ten sposób także innym, pozbawionym tej możliwości.
24 marca 1947 r. w jednym z obozów (nr 0331 w Kutaisi w Gruzji) wybuchł strajk spowodowany dążeniem uwięzionych do poprawy warunków bytowych. Trwał do 10 maja i przyniósł złagodzenie rygorów i znaczącą poprawę wyżywienia. Zezwolono na otrzymywanie paczek żywnościowych i przekazów pieniężnych, a także rozpoczęto regularne wydawanie cukru (14 g dziennie). Dzięki temu święta Bożego Narodzenia w 1947 r. były milsze.
Lepsze warunki panowały w obozie dla jeńców wojennych i internowanych nr 270 w Borowiczach, zważywszy na możliwość otrzymywania pomocy od bliskich, jak i wartość kaloryczną posiłków, ale więźniowie wciąż niedojadali:
„Na dzienną normę żywieniową składało się: 600 g chleba oraz ¾ l zupy. Zazwyczaj podawano: krupnik, mannę oraz barszcz ukraiński. Jedynie z nazwy przypominały normalne zupy, a w rzeczywistości stanowiły wodnistą ciecz z odrobiną oleju słonecznikowego. Czasami podawano gotowaną rybę... na drugie danie kasza jaglana lub puree ziemniaczane, grochowe oraz puree z mieszanki kapusty, marchewki, buraków, fasoli, ziemniaków. Wszystko razem gotowane na gęsto”.
Wracający do Polski przechodzili przez obóz przejściowy nr 284 w Brześciu, gdzie w ramach pomocy dla repatriantów otrzymywali w Kierownictwie Punktu Odbiorczego Państwowego Urzędu Repatriacyjnego oprócz ciemnego chleba m.in. 2 kg czekolady i 1 paczkę cukierków. Pierwszą pajdą białego pieczywa z masłem mogli cieszyć się dopiero w Białej Podlaskiej, gdzie szczęśliwcy spotykali się z najbliższymi.