Marszałek Sejmu to formalnie druga osoba w państwie. W pełni uświadomiła nam to katastrofa smoleńska, kiedy w ciągu kilku godzin Bronisław Komorowski przejął obowiązki prezydenta. Na co dzień marszałek jest nieco w cieniu. Dość łatwo dostępny na sejmowych korytarzach, nie ma tego nimbu, jakim cieszą się przedstawiciele władzy wykonawczej, nie towarzyszy mu liczna ochrona. Owszem, przedmiotem zazdrości może być marszałkowski gabinet, największy spośród tych, jakie mają przedstawiciele najwyższych władz.
Pierwszy, kontraktowy
Trzeba przyznać, że od momentu demokratycznego przełomu funkcję marszałka Sejmu sprawowali politycy z pierwszej ligi. Ten poczet rozpoczyna prof. Mikołaj Kozakiewicz. Na funkcję marszałka Sejmu kontraktowego w 1989 r. wybrano go trochę siłą rozpędu: w PRL laskę marszałkowską – pozbawioną politycznej wagi – powierzano z reguły przedstawicielowi bratniego ZSL, a on był właśnie z tej partii.
W Sejmie kontraktowym okrągłostołowa koalicja rządowa (PZPR, ZSL, SD plus mniejsze ugrupowania), zanim się rozsypała, miała 65-proc. większość, a więc ludowiec Kozakiewicz, który w dodatku wszedł do Sejmu z tzw. listy krajowej, uzyskując ponad 8 mln głosów, był kandydatem naturalnym. Lista krajowa miała zagwarantować wskazanym osobom miejsce w Sejmie. Znalazło się na niej 35 nazwisk. W pierwszej turze, gdzie wymagano bezwzględnej większości, wybrano tylko dwie osoby: Adama Zielińskiego i właśnie Mikołaja Kozakiewicza. Przedstawiciel Biura Politycznego PZPR zażądał jednak od Kozakiewicza, aby podpisał oświadczenie, że będzie strzegł interesów koalicji, czego nie zrobił, gdyż nie był politykiem uzależnionym od swojej partii, a tym bardziej od całej koalicji.
Był też, być może, jedynym marszałkiem, który starał się, aby żaden interes partyjny nie zdominował jego pracy, co przybierało czasem formy trudne do zrozumienia.