Nie wyodrębniono głosu gen. Błasika, szefa wojsk powietrznych, w kokpicie Tupolewa przed katastrofą 10 kwietnia. Ale też nie zidentyfikowano głosów wielu osób z nagrań z czarnej skrzynki – jak wynika z informacji prokuratury wojskowej. Zatem obecność generała w kabinie nie jest stwierdzona, ale też nie da się jej wykluczyć. Nie zmienia to w żaden istotny sposób obrazu i przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem. Nie ma żadnego przełomu, ponieważ od samego początku osoba gen. Błasika nie była ważnym ogniwem wydarzeń, nie stwierdzono żadnych konkretnych nacisków z jego strony na załogę, aby ta lądowała. Z Błasikiem czy bez niego, z dowodami na naciski czy bez nich, samolot obniżał lot, nie wykonał udanego odejścia, nawigator niemal do końca odliczał metry wysokości, czemu – aż do pierwszego kontaktu z ziemią – nie towarzyszyły w kabinie (a przynajmniej nie zostały zarejestrowane) żadne oznaki zdziwienia, że samolot nie wzbija się w górę po decyzji o odejściu.
Postać gen. Błasika stała się dla posmoleńskiej prawicy symbolem „upokorzenia” Polaków, co wyrażała słynna, powtarzana jak mantra przez polityków PiS, fraza streszczająca jakoby ustalenia rosyjskiej komisji: „pijany generał zmusił załogę do lądowania”. Tyle symbol, ale realne znaczenie tej kwestii jest drugorzędne, a wezwania do rozpoczęcia ponownego badania przyczyn katastrofy – niepoważne. Prokuratura wojskowa zapowiada, że wkrótce ogłosi wyniki badania skrzydła oraz drzewa, o które samolot zahaczył, oceniając w ten sposób, czy ta przyczyna jest prawdziwa, a ustalenia komisji Millera miarodajne. Każde zanegowanie tej przyczyny niewątpliwe rozpęta w Polsce polityczne piekło. Na razie jednak nic istotnego się nie stało; to niestety wciąż ta sama katastrofa.