Kraj

Partie wiele warte

Polemika: system partyjny wcale nie jest taki zły

Każdy, kto należał do jakiejś partii, wie, jak to działa. Mnóstwo idei, pełno pomysłów, ale w końcu wygrywa wola szefa i jego paru zauszników. Każdy, kto należał do jakiejś partii, wie, jak to działa. Mnóstwo idei, pełno pomysłów, ale w końcu wygrywa wola szefa i jego paru zauszników. Mirosław Gryń / Polityka
Znany publicysta Robert Krasowski był łaskaw w artykule „Partie to gangrena” zmieszać z błotem partie polityczne. Wszystkie. Bo „nie ma dobrych partii, są tylko złe i bardzo złe”. Tako rzecze Krasowski, a ja się z nim nie zgadzam.
Lepszy polityczny teatr odgrywany przez zawodowców niż nieustająca rewolucja.Mirosław Gryń/Polityka Lepszy polityczny teatr odgrywany przez zawodowców niż nieustająca rewolucja.
Jan HartmanPaweł Ulatowski/Polityka Jan Hartman

Musimy wierzyć, że kiedyś ludzkość wymyśli jakąś demokrację bezpartyjną. Jedyną zaletą tych biurokratycznych spółdzielni, powołanych wyłącznie do łupienia stanowisk i zasobów państwa, jest ich zdolność do obalania rządów – twierdzi autor (POLITYKA 52–53/16). Choć Krasowski ma do pomocy samego Maxa Webera, a w dodatku opinię większości, jako stworzenie partiolubne czuję się w obowiązku nawiązać nierówną walkę i spróbować obronić, prawdę mówiąc, swoje morale. Bo za dużo miejsca na ludzi przyzwoitych pan Robert w partiach nie przewiduje. Ot, może paru naiwnych. Reszta to karierowicze, złodzieje, miernoty, zaś partyjny boss o „wodnistych oczach” (Donaldzie ślipia?) to już istny szatan. Wiele to wszystko nie różni się od mafii. Na świecie i w Polsce też. I dotyczy to w zasadzie wszystkich, jakkolwiek SLD Millera wyprzedza pozostałe formacje pod względem stopnia cynizmu i degeneracji. Nie sądzę, by dawny aparat SLD był akurat bardziej pazerny, bezideowy i niekompetentny od aktualnego aparatu PiS, ale mniejsza już o to.

Generalnie daleki jestem od tego, by wprost negować którąkolwiek z tez Krasowskiego dezawuujących całą obrzydliwość partyjniactwa. Zgłaszam jednakże sprzeciw, oparty na jednym skromnym słówku „przesada”. Przesada wypacza obraz, czyniąc z niego karykaturę. A karykatura ma wartości poznawcze umiarkowane i nie można brać jej całkiem na serio. Robert Krasowski zdaje się tego nie zauważać. Napisał pamflet lub satyrę, ale każe nam wierzyć, że to wszystko święta prawda. Owszem, prawda, lecz zaledwie „tyż prawda”. Nie jest aż tak źle, a poza tym partyjny medal ma drugą, lepszą stronę.

Mniejsze zło

Przede wszystkim trzeba przyznać, że nie znamy innego dobrego świata politycznego niż ten nasz. A ten nasz, czy się nam to podoba czy nie, stworzyły właśnie wielkie partie polityczne. Owszem, od kilkunastu dekad monopolizują one procesy demokratyczne i pośrednictwo pomiędzy społeczeństwem a państwem, przy czym w każdym kraju „monopolistów” jest co najmniej dwóch, więc jakiś tam wybór mimo wszystko mamy. A kto by chciał go poszerzyć, to droga wolna. Zakłada nową partię i choć zwykle nic z tego nie wychodzi, to jednak czasem coś się udaje.

Ci zaś, którym wyszło, faktycznie zawładnęli państwem. Na nich więc spada odpowiedzialność, lecz i na nich spływa chwała z racji stworzenia takich drobnostek, jak, powiedzmy, współczesne Stany Zjednoczone, współczesna Wielka Brytania czy Niemcy. Jeśli te państwa są godne podziwu, to doceniać też należy te wielkie partyjne molochy, które je zbudowały, dając rządowi kadry i programy. Partie wigów i demokratów urządziły świat anglosaski, inspirując demokratyczny republikanizm, oparty na parlamentaryzmie i rządach prawa. We Francji pojawienie się partii politycznych w okresie III Republiki, na czele z goszystami, nie pogorszyło, lecz poprawiło jakość życia politycznego.

Korupcja, nepotyzm i rządy oligarchiczne nie zniknęły ani tam, ani gdzie indziej, lecz wszędzie, gdzie zadziałał system partyjno-parlamentarny, z powszechnymi wyborami i kadencyjnością władz, społeczeństwa wchodziły w fazę burzliwego rozwoju. Populizm, pazerność i zakłamanie partyjnych oligarchii okazały się jednak mniejsze niż te same cechy tradycyjnych oligarchii arystokratycznych. Czy Robert Krasowski odważyłby się nazwać niemieckie CDU/CSU i SPD przeżartymi gangreną mafiami? Nie sądzę.

Ten co wywołał mnie z lasu, poniekąd słusznie zauważa w swoim artykule, że wydajność demokracji jest niska i będzie coraz niższa, gdy porównać ją z innymi formami organizacji, na przykład z wielkimi korporacjami, globalną siecią placówek naukowych albo instytucjami finansowymi. Państwa nigdy już nie dogonią tych rekinów. Jednak gdy porównać państwa demokratyczne z reżimami autorytarnymi – współczesnymi i dawnymi – to okazują się sprawniejsze, bardziej profesjonalne, nie mówiąc już o tym, że sprawiedliwsze. I to pomimo całej obrzydliwości tych wszystkich zbiurokratyzowanych i zakłamanych partii, z których te państwa wyrastają. Jakoś tak to już jest, że te drobnomieszczańskie środowiska, wytwarzające „klasy polityczne” w poszczególnych krajach, radzą sobie lepiej (pod presją wyborców) niż arystokratyczno-burżuazyjne oligarchie epoki „przedpartyjnej”, otoczone chmarami lejtnantów i sekretarzy.

Szczytne cele i kariera

Otóż demokracja jest ustrojem sprawiedliwym i racjonalnym tylko wtedy, gdy współistnieje z tzw. rządem ograniczonym, czyli taką formą ustrojową, w której konstytucja gwarantuje z jednej strony niezbywalne prawa i wolności obywatelskie, łącznie z prawem do demokratycznej samorządności i reprezentacji, a z drugiej strony zapewnia podział władz na odrębne i częściowo niezależne od siebie instancje (władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza), co zapobiega skupieniu całej władzy w rękach despoty. Demokracja bowiem sama przez się nie zabezpiecza społeczeństwa przed dyktaturą.

Realne systemy polityczne są dość elastyczne. Podział władz nigdy nie jest ścisły, a mechanizmy wyłaniające owe władze, łącznie z procedurami wyborczymi, pojawiają się na różnych poziomach, także poza sferą parlamentaryzmu i samorządu terytorialnego. Tak czy inaczej, partie mają tu, i muszą mieć, bardzo wiele do powiedzenia. Zwłaszcza w tych krajach, w których poza partiami nie ma innych liczących się organizacji politycznych, mogących wywierać wpływ na rząd, nie biorąc bezpośredniego udziału w wyborach i rządzeniu. Trudno jednakże mieć pretensję do partii politycznych w Polsce czy w innym kraju o słabo rozwiniętym systemie społeczeństwa obywatelskiego (a partie są jego częścią!), że skoro nikt nie chce im „pomóc” w rządzeniu, to robią to same. A jak robią to same, to siłą rzeczy „panoszą się”. To ich wilcze prawo.

No i dochodzimy z powrotem do samych partii i tego, jakie to one są. Złe czy dobre? Sądzę, że różne i generalnie wcale nie gorsze od innych ludzkich zrzeszeń. Czy w partiach jest więcej miernoty, karierowiczostwa i złodziejstwa niż w korporacjach zawodowych albo w tzw. organizacjach, czyli wielkich przedsiębiorstwach? Albo w słynnych „organizacjach pozarządowych”? Wszystkie te kolektywy mają szczytne cele, lecz pracują w nich ludzie, którzy oprócz pięknych ideałów chcieliby jeszcze jakoś się z tego utrzymać i zrobić jakieś kariery.

Sądzę, że łatwiej zrobić karierę, oddając się szczytnemu celowi leczenia ludzi niż nie mniej szczytnemu celowi służenia dobremu zarządzaniu „sprawami wspólnymi” swego miasta. Wejście do korporacji lekarskiej i praca lekarza dają więcej perspektyw życiowych niż zapisanie się (na przykład) magistra ekonomii do partii i walka o mandat w radzie miasta. W ogromnej większości przypadków apanaże wynikające z przynależności do partii politycznej i działania w niej są skromne i tymczasowe. Nie ma żadnego powodu sądzić, że mieszanka motywacji egoistycznych i ideowych w przypadku zawodowych lub półzawodowych polityków ma gorsze proporcje niż w przypadku lekarzy, prawników albo bezpartyjnych urzędników. To jest normalne środowisko zawodowe, a co do mas partyjnych, to, cóż, są to zwykli ludzie. Nie święci garnki lepią i nie święci robią demokrację (przykładów, choćby z ostatnich dni, mamy aż nadmiar).

Polityk: zawód jak jak każdy inny

Robert Krasowski dał się chyba nabrać na przesąd, iż od polityków trzeba oczekiwać więcej niż od innych. Przesąd ten wywodzi się z epoki przeddemokratycznej i opiera się na kłamliwym argumencie arystokratów mówiącym, że są bardziej od innych grup społecznych upoważnieni do sprawowania rządów, gdyż odznaczają się wysoką kulturą moralną i obywatelską, a udział we władzy nie jest dla nich środkiem zarobkowania, lecz bezinteresowną służbą. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że ta arystokratyczna uzurpacja została już dawno zdezawuowana. A jednak wciąż wielu jest takich, którzy by chcieli, aby polityka nie była zawodem, lecz jakimś natchnionym hobby. Tymczasem jest zawodem. Tylko trochę dziwnym, bo nie można się do niego przygotować w żadnej szkole. Wszystko tu opiera się na praktyce, a co do formalnego wykształcenia, to przyda się w zasadzie każde. W polityce potrzebni są nawet filozofowie, z czego skrzętnie korzystam!

Cud polityki polega na tym, że chociaż prawie wszyscy jesteśmy egoistami, a poświęcenie, ideowość, i to w połączeniu z roztropnością oraz poczuciem sprawiedliwości, występują łącznie u bardzo nielicznych jednostek, to jednak udało nam się stworzyć wielce złożony świat, w którym panują niegłupie prawa i działają niebywale skomplikowane mechanizmy instytucjonalne. W dodatku są one dość odporne na zepsucie przez pojedynczych ludzi. Obłuda, cynizm i prostactwo umysłowe są zjawiskami masowymi, podobnie jak oportunizm, tchórzostwo czy ksenofobia, a jednak istnieje coś takiego jak zbiorowa mądrość, wyrażająca się w prawach i instytucjach swym zamysłem i sensem istnienia daleko wykraczających poza horyzonty myślowe i moralne nie tylko przeciętnego, lecz nawet całkiem bystrego i porządnego człowieka. Nad wyjaśnieniem tego cudu głowią się filozofowie i socjologowie, ale tak naprawdę wciąż nie rozumiemy, jak to się dzieje, że maluczcy razem są wielcy.

Partie też tworzą maluczcy. Wielu przychodzi w nadziei, że coś im skapnie, wielu innych po to, żeby mieć po co wyjść z domu i móc cieszyć się identyfikacją z jakąś grupą ludzi, mieć swoje plemię. I prawdą jest, że partie na poziomie emocjonalnym działają właśnie jak plemiona, a ich pragmatyką rządzą zasady marketingu politycznego. Jednak mimo to są mądrzejsze od swoich członków. Tak jak urząd jest czymś większym niż urzędnicy-gryzipiórki, a teatr jest większy niż aktorzy-komedianci. I chociaż niewykluczone jest, że wszystko to działa dzięki temu, że zdarzają się ludzie wielcy, na których potężnych barkach te wszystkie wspaniałe instytucje spoczywają, to przecież i oni nic nie znaczą bez kolektywnego wysiłku i zastanych już wcześniej form instytucjonalnych. Nikt niczego nie buduje sam ani od zera.

Zwykli działacze partyjni, o których mówi Krasowski, że są „próżni, ale poczciwi”, i których oskarża o zbiorowy defetyzm, „zarażanie małością, biernością, minimalizmem”, a więc ta cała oportunistyczna masa zwana w żargonie partyjnym „strukturami” – to jest materiał i wyzwanie dla „kierownictwa”. Doły stawiają opór, bo partia jest zrzeszeniem dobrowolnym i w tym sensie zawsze demokratycznym. Kto chce przejąć władzę w państwie, najpierw musi przekonać do siebie struktury i wygrać ze swoimi rywalami w wewnątrzpartyjnej grze. Sądzę, że jest to uczciwy i zdrowy system. W każdym razie na pewno ma więcej wspólnego z uczciwą rywalizacją i demokracją niż awans w korporacji albo w strukturach urzędniczych.

Liczy się głównie centrala

Partie są żywymi organizmami o dość niskim poziomie profesjonalnej organizacji, za to o dużym potencjale spontaniczności i anarchii – zwłaszcza w porównaniu z organizacjami biznesowymi. W pewnym sensie są politycznymi mikrokosmosami, w których w mniejszej skali dokonują się „procesy fermentacyjne”, jakie w skali ogólnospołecznej widzimy potem w międzypartyjnej walce politycznej. Dzięki temu „trawiennemu” życiu wewnętrznemu partii życie publiczne jest bardziej stabilne. A dzięki temu, że rywalizujące ze sobą stronnictwa doskonale się nawzajem znają, ich działacze zaś są dla siebie poniekąd „kolegami z pracy”, awantury polityczne zwykle nie przekształcają się w walkę na śmierć i życie. I bardzo dobrze. Lepszy polityczny teatr odgrywany przez zawodowców niż nieustająca rewolucja. I lepsze kilkudziesięciotysięczne organizacje, nawet zdominowane przez „bossów” i pilnujących karności „struktur” politruków, niż rządy parunastu wyleniałych książątek i zblatowanych z nimi aroganckich burżujów-dorobkiewiczów.

Każdy, kto należał do jakiejś partii, wie, jak to działa. Mnóstwo idei, pełno pomysłów, ale w końcu wygrywa wola szefa i jego paru zauszników. Niby partia żyje „w terenie”, ale tak naprawdę liczy się tylko centrala. Niby jest demokracja, a wewnątrzpartyjne wybory zwykle wygrywa kandydat szefa. Na zebraniach nic nie można załatwić, bo frustraci i idioci ciągle przeszkadzają. Rywale do partyjnych stanowisk podkładają sobie świnie, a działacze mający stanowiska publiczne co rusz wycinają jakieś numery i trzeba się za nich wstydzić. Tworzy się programy, a potem nikt ich nie czyta i nie realizuje. I tak dalej.

Takie jest życie w partii. Ale w innych „firmach” też. Bo tacy są ludzie i trzeba z tym żyć. Tym bardziej podziwiam tych, którzy umieją się w tym odnaleźć i w trudnych, na wpół tylko profesjonalnych i na wpół tylko demokratycznych warunkach, jakie stwarzają partie polityczne, potrafią zrobić coś wartościowego. Należałem do dwóch partii, a z trzecią blisko współpracowałem. Poznałem wielu polityków i muszę powiedzieć, że im głębiej wchodzę w to środowisko, tym bardziej doceniam ludzi zdolnych działać w tak trudnych i niestabilnych warunkach, jakie polityka stwarza. I doprawdy wielu spośród tych ludzi mogłoby mieć lepsze pomysły na życie niż to całe użeranie się, jakim jest polityka na co dzień. Większość z nich, i to nawet w tych najbardziej paskudnych i wstecznych ideologicznie organizacjach, to wcale nie żadni mali karierowicze i oportuniści, lecz inteligentni i sensowni ludzie, starający się wykonywać swoją trochę dziwną pracę tak, żeby utrzymać się w robocie i coś jeszcze wartościowego zrobić. A że są mimo to „maluczcy”… Cóż, któż z nas nie jest maluczki?

***

Jan Hartman – profesor nauk humanistycznych, kierownik Zakładu Filozofii i Bioetyki Collegium Medicum UJ, publicysta. Zajmuje się metafilozofią, filozofią polityki, etyką i bioetyką. Jest autorem kilkunastu książek, w tym „Etyka! Poradnik dla grzeszników”.

Polityka 2.2017 (3093) z dnia 10.01.2017; Polityka; s. 25
Oryginalny tytuł tekstu: "Partie wiele warte"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną