Najpierw o faktach. MiG-29 z 23. Bazy Lotnictwa Taktycznego podchodził do lądowania na macierzystym lotnisku w Janowie pod Mińskiem Mazowieckim od strony wschodniej, czyli od Siedlec. W odległości ok. dziesięciu kilometrów od progu pasa startowego, kiedy zgodnie z profilem ścieżki podejścia powinien być na wysokości 500 metrów, maszyna niespodziewanie zaczęła zniżać się pod tę ścieżkę, aż w końcu zniknęła z ekranu radaru. Pilot nie zgłaszał żadnych problemów, po prostu przestał odpowiadać na wezwania radiowe. Było kilka minut po godzinie 17.
Zaczęły się pojawiać kolejne problemy. Pilot, który – jak się okazuje – odniósł obrażenia kostki, przeleżał w lesie na chłodzie trzy godziny. Został odnaleziony krótko po godz. 20. Tymczasem wiceminister obrony narodowej Bartosz Kownacki powiedział, że pilota odnaleziono po 80–90 minutach. Również płk pil. Piotr Iwaszko, dowódca 23. Bazy Lotnictwa Taktycznego, twierdził, że rozmawiał z pilotem już po ok. półtorej godziny. Ale czy obaj mieli na myśli jego fizyczne odnalezienie w lesie, czy też liczyli ten czas od nawiązania kontaktu z pilotem przez ekipy ratownicze?
MiG się rozbił, śmigłowiec nie wystartował
Dziwne, że do kontaktu z oficerem, który siedział za sterami, nie wykorzystano radiostacji ratowniczej, którą pilot powinien mieć w kieszeni kombinezonu. Czy ją faktycznie miał, to druga sprawa. I czy jeśli ją miał, to radiostacja działała czy nie? A może nie przyszło mu po prostu do głowy, by z niej skorzystać? Bo powinien to zrobić tuż po wypadku, gdy tylko znalazł się na ziemi, jeśli był przytomny.
Co jeszcze bardziej tajemnicze, nadal nie wiadomo, dlaczego pilot nie katapultował się z samolotu – czego właśnie się dowiedzieliśmy. Nie wiadomo, czy usiłował wylądować nim przymusowo. Myśliwiec zderzył się z drzewami, spadał dość płasko, ścinając drzewa i gubiąc najrozmaitsze szczątki. Jeśli to prawda, że pilot został w kabinie, to fakt, że przeżył z niewielkimi obrażeniami, można uznać za cud. Takie przypadki się po prostu nie zdarzają. Z drugiej strony skręcenie kostki jest typowe dla lądowania na spadochronie w nocy i wśród drzew. Jak było naprawdę, dowiemy się z czasem.
Cała akcja ratownicza wydaje się dość chaotyczna. Nie trzeba było przecież przeszukiwać połowy Polski, ale dosłownie kilka kilometrów kwadratowych. Wrak samolotu odnalazł się osiem kilometrów od pasa startowego, prawie że w jego osi. Czy naprawdę tak trudno przeszukać niewielki obszar? Okazuje się, że bardzo trudno.
Najdziwniejsze jest to, że w poszukiwaniach nie brał udziału śmigłowiec. W Mińsku Mazowieckim stacjonuje jedna z trzech Lotniczych Grup Poszukiwawczo Ratowniczych Sił Powietrznych (dwie pozostałe są w Świdwinie i Krakowie) – 2. LGPR. W czasie lotów jeden z czterech śmigłowców W-3RL Sokół pełni dyżur ratowniczy. Dlaczego żaden z nich nie został wysłany na poszukiwania? Każdy ma silny reflektor szperacz, a ponadto namiernik sygnałów radiostacji ratowniczej, co umożliwia jej łatwe namierzenie i ustalenie położenia rozbitka. Według oświadczenia dowódcy 23. BLT śmigłowiec nie wystartował z powodu zbyt niskiej podstawy chmur.
Zaraz, zaraz... Minimalna podstawa chmur do lotów w nocy na śmigłowcach Sokół to 100 m (300 stóp). A dla samolotu MiG-29 minimalna podstawa chmur do lądowania wynosi 250 m. Jeśli więc była zbyt niska, to jakim prawem MiG lądował w Mińsku? Chyba że – jak się dowiedziałem nieoficjalnie – załoga śmigłowca sprawująca dyżur ratowniczy nie miała uprawnień do lotów przy takich warunkach pogodowych. To dlatego, choć podstawa chmur umożliwiała lądowanie, załoga Sokoła polecieć nie mogła. Tylko po co pełnić taki dyżur, skoro latać nie można? Po to, by zameldować przełożonym, że dyżur jest pełniony? Wiele jest pytań, które trzeba przy tej okazji zadać.
Samoloty produkcji ZSRR
Samolot, który się rozbił, to według nieoficjalnych informacji myśliwiec o numerze bocznym „67”, czyli jeden z czterech pierwszych tego typu dostarczonych do Polski w lipcu 1989 roku z ZSRR. Łącznie do Polski sprowadzono 12 fabrycznie nowych samolotów MiG-29 bezpośrednio ze Związku Radzieckiego.
Kilka lat później 11 naszych śmigłowców Sokół wymieniono na 10 MiG-29, używanych w lotnictwie Republiki Czeskiej (dostarczone do Czechosłowacji w latach 1988–1990), a następnie 22 MiGi przejęto od Niemiec, po dawnej NRD, również produkcji z przełomu lat 80. i 90. Nasze lotnictwo wojskowe otrzymało więc łącznie 44 Migi-29 wyprodukowane w końcówce lat 80., ale tylko 36 wcielono do służby, pozostałe posłużyły jako źródło części zamiennych. Przez cały ten czas latały one bezpiecznie, ani jeden nie uległ zniszczeniu, co można uznać za ewenement. Dla porównania – w ciągu 40 z górą lat eksploatacji w Polsce starszego typu MiG, czyli „21”, których sprowadzono z ZSRR 595, rozbiło się aż 106. Niewiarygodne, ale średnio tracono dwa–trzy samoloty tego typu rocznie.
Dlaczego MiGi-29 były takie bezpieczne? Po pierwsze, to samolot dwusilnikowy – z natury swojej więc bezpieczniejszy od jednosilnikowych. Były w Polsce przypadki lądowania MiG-29 na jednym pracującym silniku, a więc w sytuacji, gdy inny samolot byłby stracony.
Po drugie, MiG-29 to samolot wysoce manewrowy, bardzo sterowny, nad którym trudno utracić panowanie. Po trzecie, ma dość dobre wyposażenie nawigacyjne do latania w trudnych warunkach, a dodatkowo w Polsce zostały one jeszcze doposażone. Po czwarte, staranny dobór pilotów i niezwykle rozważne szkolenie spowodowały, że liczbę poważnych błędów załóg latających na Migach-29 ograniczono do minimum. Po piąte wreszcie, bardzo staranna obsługa techniczna sprawiła, że awarii sprzętowych na nich było bardzo mało.
Ale wiek tych samolotów sprawia, że obecnie coraz trudniej utrzymać je w sprawności. Brakuje części zamiennych, które z coraz większymi trudnościami sprowadzane są z Rosji, a czasem z Ukrainy. Tymczasem Rosja, jak wiadomo, wcale się nie spieszy z dostawami części dla naszych Migów. W efekcie coraz więcej z nich stoi niesprawnych, czekając na możliwość naprawy. Ale te, które latają, są sprawne. Albo przynajmniej powinny być.