To polityczny sukces Grzegorza Schetyny, który niewiele sobie robił z coraz liczniejszych ostatnio spięć negocjacyjnych i cierpliwie czekał. Aż się doczekał: słabsi partnerzy sami do niego przyszli, redukując swe wcześniejsze oczekiwania. Jeśli koalicja zostanie ostatecznie zawarta, szef Platformy będzie w niej miał pozycję hegemona.
A jeszcze na początku tygodnia wydawało się, że na szerokie porozumienie opozycji nie ma najmniejszych szans. PSL był już bardzo bliski podjęcia decyzji o stworzeniu „małej koalicji” na wybory europejskie z Nowoczesną, Unią Europejskich Demokratów i Stronnictwem Demokratycznym. Byłby to jeden z czerech bloków opozycyjnych w majowych wyborach, obok Koalicji Europejskiej (czyli PO z byłymi premierami i schowanym SLD), Wiosny oraz listy lewicowej (Razem, Zieloni, Unia Pracy, PPS).
Oczywiście wszyscy wiedzieli, że koalicja ludowców z niewielkimi liberalnymi partyjkami to projekt egzotyczny. Ryzykowny szczególnie dla PSL, gdyż tradycyjny wiejski elektorat – co od dawna wiadomo z badań – wyjątkowo źle znosi Nowoczesną, kojarzoną z obyczajowym liberalizmem i ekonomicznymi poglądami Leszka Balcerowicza. Tę partię łączyło z ludowcami tyko jedno: zniszczone relacje z Platformą.
Jak się (nie) dogadywali liderzy opozycji
Najpierw Nowoczesna zerwała przetestowaną w wyborach samorządowych Koalicję Obywatelską; ugodzona ochoczym wzięciem na platformerski pokład grupy rozłamowców z Kamilą Gasiuk-Pihowicz na czele. Od tej pory szefowa N Katarzyna Lubnauer na każdym kroku atakowała Grzegorza Schetynę, uznając go za partnera nieuczciwego i wiarołomnego.
Ludowcy nie mieli aż tak dramatycznych przejść. Ale i oni tracili wiarę w możliwość dogadania się z PO. Najbardziej im zależało, aby w rozmowach z PO dogadać nie tylko warunki najbliższego startu do PE, ale i jesiennego do Sejmu i Senatu. Postulat był racjonalny, bo jak już raz wchodzi się do koalicji, trudno z niej potem wyjść bez piętna rozłamowca. Toteż umawiając się tylko na wybory europejskie, jesienią znacznie słabsi ludowcy byliby zdani na łaskę Platformy przy ustalaniu list krajowych.
Co z kolei odpowiadałoby Schetynie, którego nie interesował projekt partnerski, tylko układ na wzór dawnej AWS. Zdominowany przez PO, w którym rola pozostałych partii sprowadzałaby się do dostarczenia na listy co atrakcyjniejszych nazwisk. Szef ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz nalegał więc na długofalową umowę, natomiast Schetyna konsekwentnie odmawiał. W efekcie rosła w szeregach PSL niechęć do niedawnego koalicjanta. Aż wkurzeni peeselowscy baronowie zażądali od Kosiniaka-Kamysza, aby w rozmowach ze Schetyną jeszcze wyżej podniósł poprzeczkę i zażądał ustalenia już teraz podziału wpływów po wyborach. Szef ludowców miał ogłosić Schetynie, iż PSL domaga się kontroli nad Orlenem. Ale lider Platformy nie oddał Niderlandów, a dialog został ostatecznie wygaszony.
SLD na lodzie, PSL kusi odrzuconych, PO bierze wszystko
Nie sprzyjało zaufaniu na całej opozycji również to, jak zręcznie Schetyna w tym samym czasie rozegrał Włodzimierza Czarzastego. Szef SLD już od wyborów samorządowych był zdeterminowany, aby wejść do porozumienia z Platformą. Czego zresztą nie ukrywał, choć osłabiało to jego pozycje negocjacyjne. Nie stawiał więc wstępnych warunków, bardziej licząc na dobrą wolę i wyczucie realizmu Schetyny. Posagiem, który pragnął wnieść do wspólnego projektu, byli dawni eseldowscy premierzy (Cimoszewicz, Miller i Belka) na listach do PE. Schetyna długo jednak okazywał swój brak zainteresowania dla porozumienia z SLD, po cichu pracowicie wyciągając z talii Czarzastego wszystkie asy. Co skończyło się ogłoszeniem trzy tygodnie temu Koalicji Europejskiej, czyli bliżej niezdefiniowanej inicjatywy politycznej PO oraz byłych premierów (w tym oczywiście eseldowskich) i ministrów spraw zagranicznych. SLD nagle znalazło się na lodzie.
PSL zabiegało wtedy, aby brutalnie rozegrany Czarzasty dołączył do koalicji odrzuconych. Chodziło o to, aby zbudować układ, z którym Schetyna na tyle będzie się liczył, że w końcu podejmie z nim partnerską współpracę. Szef Sojuszu zacisnął jednak zęby i wybrał rolę wasala Schetyny. Dla elektoratu byłaby to katastrofa, gdyby doszło do sytuacji, w której kandydaci obecnego SLD rywalizują o wyborcze głosy z byłymi przywódcami tej partii.
Czytaj także: Dlaczego partiom opozycji tak trudno się dogadać
Pomogła Wiosna Biedronia
Impas w rozmowach zjednoczeniowych był już absolutny, gdy swoją inicjatywę ogłosił Robert Biedroń. A pierwsze sondaże dały Wiośnie 14–16 proc. Partie starej opozycji poczuły się zagrożone. I to każda na swój sposób. Szczególnie przemówił do wyobraźni sondaż IBRiS, który zbadał rozkład poparcia w dwóch wariantach – z Wiosną i bez niej. Dzięki temu udało się pokazać, komu ruch Biedronia naprawdę odbiera głosy. Procentowo najwięcej straciła Platforma (mniej więcej połowa zwolenników Wiosny to dotychczasowy elektorat PO). Ale Biedroń urywał też po 1–2 proc. poparcia pozostałym partiom, w tym PSL. Niby niewiele, ale to właśnie partiom balansującym na granicy progu wyborczego Wiosna może zaszkodzić najbardziej. Wypłukane też zostały resztki elektoratu Nowoczesnej, która na dobrą sprawę ostatecznie straciła dalszą rację bytu.
Opozycyjna „piątka” – jednak w koalicji
Jak dowiadujemy się od osób zaangażowanych w negocjacje, pierwsza pękła szefowa Nowoczesnej Katarzyna Lubnauer. Złożyła Schetynie wizytę. Panuje podejrzenie, że ona jedna w Nowoczesnej okaże się beneficjentką wielkiej koalicji, dostając jesienią biorące miejsce do Sejmu. Otoczenie szefowej N przedstawia nieco inną wersję zdarzeń – słyszymy, że Katarzyna Lubnauer do koalicji dołączyła jako ostatnia.
Do rozmów z PO wrócił też Kosiniak-Kamysz. Tyle że wciąż na warunkach Schetyny, czyli bez horyzontu jesiennego. Przy okazji doproszono jeszcze do stołu Zielonych, którzy przymierzali się do koalicji lewicowej z Partią Razem (tym samym i tak już rozpadające się ugrupowanie Zandberga zaliczyło kolejny w ostatnim czasie cios). W nocy z czwartku na piątek szefowie „piątki” zawarli porozumienie wyborcze, wstępnie dzieląc pomiędzy siebie miejsca na listach do PE.
Pozostaje kwestia szyldu
Do ogłoszenia sukcesu ciągle jednak brakuje zgody szerokich partyjnych ciał. W większości partii nie będzie to raczej problemem. Wyjątek to PSL, które z całej „piątki” czuje się najbardziej niedowartościowane. A że jest to partia z rozbudowanym mechanizmem demokratycznym, Kosiniak-Kamysz – nie mając sukcesów negocjacyjnych – będzie musiał nieźle się natrudzić, aby przekonać swe zaplecze do akceptacji projektu. Kuluarowe doniesienia są na razie sprzeczne. Jedni mówią o irytacji dołów, bombardujących teraz kierownictwo telefonami. Inni – że peeselowskie elity stopniowo oswajają się z trudną sytuacją i coraz mniej skłonne są podejmować ryzyko samodzielnego startu. Decyzja ma zostać podjęta za tydzień. Choć niewykluczone, że Kosiniak-Kamysz przyspieszy posiedzenie rady naczelnej partii, gdyż najbliższa sobota (23 lutego) jest już rozważana jako dzień oficjalnego startu wielkiej koalicji.
Otwarta pozostaje też kwestia szyldu. Zasugerowana niedawno Koalicja Europejska to tylko jedna z kilku rozważanych opcji. Świetna na wybory do PE, ale problematyczna w wyborach do Sejmu i Senatu. Tymczasem przeważa pogląd, że warto wiązać obie te elekcje we wspólnym trendzie i już teraz zacząć oswajać wyborców z docelowym szyldem na decydujące jesienne starcie. Sprawa ma się rozstrzygnąć w ciągu kilku dni.
Czytaj także: Konkurs szpagatów, czyli jak partie łowią wyborców