Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Parę pojęć jak cepy

Parę pojęć jak cepy. Jak Kaczyński kupił sobie poparcie

„Nasze społeczeństwo jest konserwatywne, głównie docierają do niego trzy kanały TVP. I każdego dnia otrzymują sygnał, że obecna władza jest swojska i skuteczna”. „Nasze społeczeństwo jest konserwatywne, głównie docierają do niego trzy kanały TVP. I każdego dnia otrzymują sygnał, że obecna władza jest swojska i skuteczna”. Max Skorwider
Rozmowa z ekonomistą i socjologiem prof. Juliuszem Gardawskim o klasie ludowej, rodzinnym modelu państwa PiS i skuteczności strategii „kasa do ręki”.
Prof. Juliusz GardawskiKrzysztof Żuczkowski/Forum Prof. Juliusz Gardawski

RAFAŁ KALUKIN: – Mobilizacja elektoratu PiS po czterech latach sprawowania władzy okazała się w wyborach europejskich rekordowa. To fenomen w kraju, w którym wyborcy przyznawali partiom skromne kredyty zaufania.
JULIUSZ GARDAWSKI: – Przyczyn należałoby szukać w początkach transformacji. Badając świat robotniczy, w 1991 r. zwróciliśmy uwagę na interesujące zjawisko. Nazwaliśmy je poczuciem porzucenia. Rozmawiając z pracownikami, często słyszeliśmy, iż zostali pozostawieni sami sobie, nie mają się do kogo zwrócić z problemami. Oczekiwali na „biuro interwencyjne”, jakąś instytucję, która by ich wysłuchała i odpowiedziała na troski. Aby mieć punkt odniesienia pozwalający nadać sens chaotycznej rzeczywistości.

To poczucie utrzymywało się przez lata. Było jak lekki, ale nieustannie ćmiący ból zęba. Poprzedni ustrój miał mankamenty, ale człowiek czuł się bardziej swojsko, socjologowie notowali niski poziom lęku robotników, zwłaszcza w latach 70. Teraz pojawiło się podejrzenie, że nowa rzeczywistość służy komu innemu. Pojawili się „oni”, jednak o odmiennej specyfice niż „oni” starego reżimu. A „my” jakoś się urządziliśmy w niewielkim pokoiku przy schodach, dokąd dochodzą odgłosy życia nowych „onych”.

Bez ambicji przeprowadzki?
To przekraczało wyobraźnię większości. Rozpowszechniona była w latach 90. metafora, że „państwo zamiast ryb będzie dawało wędki”. Wcześniej przemknęło straszliwe „ostatnich gryzą psy”. Media eksponowały ludzi sukcesu, sensem życia stał się społeczny awans i pieniądze. Wielkie miasta dawały takie szanse nawet najwyżej wykwalifikowanym robotnikom. Ale prowincja? Żyły tam społeczności konserwatywne, ścieżki awansu były ograniczone. Kto miał awansować, ten się wcześniej czy później wyrwał w świat. Znacznie liczniejsi jednak pozostali. Część zdołała założyć małe firmy, reszcie pozostawał kompleks braku karty wędkarskiej do istniejących podobno wędek. Interpretowano to jako niezasłużoną krzywdę i porzucenie.

O wędkę było stosunkowo łatwo. Wystarczyło otworzyć niewielki sklep, a można było poczuć się człowiekiem sukcesu.
Środowisko prywatnych przedsiębiorców szybko zaczęło się dzielić. Obok dawnej prywatnej inicjatywy, która przyzwyczajona do niewychylania się nie podjęła szansy, oraz milionów właścicieli mikrofirm, którzy nie utrzymali się na rynku, wyrosła liczna klasa przedsiębiorców. To oni do połowy lat 90. uważali się za beneficjentów przemian. Nie oglądali się na państwo, które krytykowali za nieudolność. Lansowano wtedy hasło budowy klasy średniej. W istocie stała się ona jednak symbolem klasy wyższej. Bo wyobraźnia tak wysoko nie sięgała, nie było jeszcze oligarchów, wysoko postawionych menedżerów firm zagranicznych, nowej burżuazji. Wyobrażenie klasy średniej, do której należało dążyć, zamykało więc horyzont.

Ale końcówka lat 90. przyniosła zmiany. Nasz kapitalizm zaczął się upodabniać do globalnego. Weszły wielkie sieci i korporacje, którym państwo oferowało zwolnienia podatkowe i inne przywileje. Nasi przedsiębiorcy, dla których państwo nie było dotąd zagrożeniem, teraz zorientowali się, że fiskalizm jest skierowany przeciwko nim. Obniża ich możliwości konkurencyjne – i tak niskie w porównaniu z zagranicznymi koncernami. Mieli poczucie zepchnięcia na drugi plan i mimo dobrej sytuacji ekonomicznej już nie czuli się beneficjentami zmian. Ich również zaczęło obejmować poczucie bycia porzuconymi.

Socjologiczna diagnoza była więc wstępem do projektu PiS?
Badacze rozpoznali zjawisko porzucenia dosyć wcześnie. W naszym zespole od dawna o nim wiedzieliśmy. Ale wiedział również dr Tomasz Żukowski [socjolog, doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego], wiedział prof. Julian Auleytner [socjolog, pomysłodawca powszechnego świadczenia z budżetu na dzieci]. O tym się mówiło w środowisku badaczy zjawisk społecznych. PiS miało skąd czerpać inspiracje.

Jarosław Kaczyński od dawna szukał narzędzi pozwalających wykorzystać te nastroje. Pamiętamy przeciwstawianie Polski solidarnej i liberalnej. Choć obejmując po raz pierwszy władzę w 2005 r., pozostawił wolną rękę Zycie Gilowskiej, kontynuującej politykę gospodarczą Leszka Balcerowicza. Jednak latem 2007 r. dokonał po raz pierwszy istotnej redystrybucji. Będąc premierem, przelicytował własny rząd oraz związki zawodowe w wyznaczeniu wskaźnika wzrostu płacy minimalnej. I choć krótko potem przegrał wybory, odkrył sposób zdobycia wiarygodności u ludzi cierpiących na społeczne porzucenie i nieufnych wobec oficjalnych instytucji.

Jego obecna siła bierze się stąd, że dokonuje redystrybucji zasobów bezpośrednio, „do ręki”, ponad rządem, samorządem, sprzymierzoną z PiS Solidarnością, a nawet ponad własną partią.

Wielu polityków przed nim pretendowało do roli dobrodziejów.
Ale żaden nie zdobył takiego kapitału wiarygodności. Kaczyński mówi dwie rzeczy. Po pierwsze – nie mieliście reprezentanta swoich interesów, ja nim będę. I po drugie – wasz interes to poprawa bytu, a ja dokonam tego w sposób natychmiastowy i bezpośredni; dostaniecie należne wam pieniądze do ręki. Taką narracją i działaniami przebił skorupę drobnomieszczańskiej nieufności ludzi porzuconych.

Ale w opowieści PiS występuje nie tylko materia, lecz i narodowy duch.
Pierwsza jest materia, reszta to zawartość inwentarza. Można usłyszeć od wielu: to Kaczyński mi dał. Stąd się wzięła jego wiarygodność, której nigdy by nie miał jako rzecznik wyłącznie polskości bądź katolicyzmu. Ona stała się tak duża, że przetrwa nawet czas, gdy chwilowo zabraknie pieniędzy na kolejne transfery. Wystarczy obietnica Kaczyńskiego, że nie zaniecha ich w przyszłości. Rządów PiS nie da się przelicytować obietnicami, to jest kamień filozoficzny dotarcia do nieufnych.

Wyborcy nie dostrzegają, jak instrumentalnie są traktowani? Kaczyński nie tyle dał, co kupił ich poparcie.
To nie ma znaczenia. Liczne grupy subiektywnie przegrywających, których nazywa się klasą ludową, przekonały się do tej polityki. Gdy rozmawia się z ludźmi z tej klasy, pierwsze pytania z ich strony służą rozpoznaniu, z kim mają do czynienia. Jesteś za PiS czy przeciwko? Inaczej mówiąc: należysz do kategorii „my” czy „oni”? To jest ta odtworzona na nowo nisza swojskości, której w zimnych latach 90. brakowało przegrywającym.

Są różne ścieżki, którymi próbuje się docierać do świadomości klasy ludowej. Jedne zakładają długookresowe działania polepszające byt w przyszłości. Inne są proste, zakładają polepszenie bytu tu i teraz. Tak na naszych oczach powstaje ład paternalistyczny. Kaczyński ugruntował zaufanie w swoim elektoracie. W kraju z ogromnym deficytem zaufania!

Mnie ta relacja od dawna kojarzy się z rodzinną. Nawet jeśli władza coś przeskrobała, idziemy jej na pomoc. Skoro to nasi bliscy, jesteśmy w stanie wybaczyć im każdy grzech.
Na tym właśnie polega swojskość. Ale jak jest swojskość, musi być także wzmacniająca ją obcość. Trzeba tylko tę obcość zdefiniować. To zadanie realizuje TVP, odpowiadająca za kreowanie pozytywnych obrazów władzy i negatywnych jej wrogów. Tu się budzi ksenofobie, także te dotychczas uśpione. Tę rolę grają obcy, Żydzi, Niemcy, arabscy imigranci czy też ci, których w danej chwili uzna się za pożyteczne narzędzie do wzmacniania władzy.

Ale przecież ci Żydzi i Niemcy to jakiś irracjonalny potwór z drugiej strony ekranu.
Świadomość społeczna niesie olbrzymi ładunek przeszłych kompleksów i jest niespójna. Słyszałem jakiś czas temu od taksówkarza relację z manifestacji narodowców. Stanęli przed reporterem TVN i krzyczeli: „Niemcy won!”. Moja żona zwróciła mu uwagę, że to przecież kapitał amerykański. Aż się uniósł. „Co pani opowiada? Niemiecki!”. Cóż, Amerykanie nie trafili na telewizyjną czarną listę. Co innego Niemcy, do których jeszcze nie tak dawno nic już przecież nie mieliśmy, upiory przeszłości wydawały się uśpione. Wystarczyły cztery lata, aby powróciły najgorsze stereotypy.

Tak się konsoliduje swoich. Jak w wierszu Herberta: „parę pojęć jak cepy”. Trzeba bić narzędziem prostym, tak się skutecznie mobilizuje i krystalizuje wierny sobie korpus, aby jego głosami wygrywać wybory. Mimo wszystko to nie propaganda jest fundamentem sukcesu, lecz pieniądze do ręki.

Jak daleko sięgają granice lojalności tego korpusu?
Dalej niż możliwości budżetu. Afera Srebrnej po raz pierwszy postawiła pod znakiem zapytania osobistą uczciwość Kaczyńskiego. I co? Wciąż uchodzi za uosobienie uczciwości. Jego zwolenników nie przekonują sygnały podważające utrwalony wizerunek wiarygodnego obrońcy ich interesów. Inna rzecz, że tych sygnałów nie uświadczy się w publicznej telewizji.

Jesteśmy otoczeni kanałami komunikacyjnymi. Nie można się odgrodzić.
Znaczenie internetu jest przeceniane. Owszem, większość gospodarstw domowych ma dostęp do sieci, ale to jeszcze nie oznacza, że aktywnie korzysta z jej zasobów. Nasze społeczeństwo jest konserwatywne, głównie docierają do niego trzy kanały TVP. I każdego dnia otrzymują sygnał, że obecna władza jest swojska i skuteczna.

Proszę zwrócić uwagę, jak informuje się o aferach w obozie władzy. Pierwszego dnia idzie informacja o tym, co opozycja albo media zarzuciły rządowi bądź co sam rząd wytropił w swoich szeregach. Ale już następnego dnia zostaje ogłoszone, że za sprawą rządzących problem został rozwiązany. Pozytywny wizerunek władzy nie tylko nie jest osłabiony, lecz się wzmacnia. To zasadniczo odmienna sytuacja niż w przeszłości, gdy historie aferalne snuły się po mediach całymi tygodniami i nic z tego nie wynikało. Sam pamiętam moją irytację niekończącym się serialem o Amber Gold.

Jaka jest rola Kościoła w tej wspólnocie naszości?
Kościół jest ostoją konserwatywnej swojskości. Jego istotne osłabienie naruszyłoby fundamenty wzoru kulturowego klasy ludowej. Co prawda wierni, również ci wywodzący się z klas ludowych, odchodzą teraz od Kościoła. Ale to nie oni są układem odniesienia. Przeciwnie, uważa się ich za renegatów. Z drugiej strony ludzie dostrzegają nadmiernie rozbudzone ambicje materialne Kościoła. I są tym coraz bardziej zbulwersowani, przestaje być akceptowany tradycyjny przepych władzy biskupiej. Ale powaga i znaczenie instytucji Kościoła ważą o wiele więcej niż jej grzechy.

Wystarczy zresztą pojechać na prowincję i usiąść przy stole z mieszkańcami wsi czy małego miasta. Jednym z częstych tematów są księża, spory o to, który ma kochankę, z kim ma dzieci, co robi wikary na urlopie. Wszyscy to wiedzą i w mniejszym lub większym stopniu akceptują. Podejmowanie tych tematów w walce z klerykalizmem niewiele da. Ze zbioru grzechów, które wybacza się duchownym, wyłączam jedynie temat pedofilii. Nie podejmuję się jednak szacowania skutków ostatnio ujawnionych afer, chociaż zdarzało mi się usłyszeć spontaniczne wyznania, dotąd ukrywane, o złym dotyku, którego doświadczyło się w dzieciństwie ze strony księdza. Już nie wstyd o tym publicznie powiedzieć.

A jeśli staną się one katalizatorem wewnętrznych reform w Kościele?
Byłbym ostrożny. Wątpię, aby obecne pokolenie Polaków uczestniczących w praktykach religijnych oczekiwało gruntownych zmian. Kościół występuje w jednym układzie wartości z ludowym konserwatyzmem, a obecnie układ ten jest wzmacniany przez władzę. W tym „pakiecie” wszystkie elementy wzajemnie się wspierają, a przy tym – podkreślam – przeciętnemu członkowi klasy ludowej naprawdę żyje się lepiej.

Ale ludziom żyje się lepiej od mniej więcej 15 lat.
Pan się teraz powołuje na koncepcję racjonalnego wyboru, wedle której dokonuje się ocen na podstawie indywidualnej kalkulacji zysków i strat, porównania przeszłości z teraźniejszością. To podejście typowe dla ekonomisty, socjolog jednak spojrzy inaczej. Kluczowy jest układ odniesienia. Ludziom faktycznie poprawiało się od lat. Ale układ odniesienia wytwarzający poczucie satysfakcji zaczął się oddalać. Rodziło się poczucie, że inni wygrywają naszym kosztem. Zostało ono wzmocnione przekazem medialnym PiS. Z kolei praktyka transferów wykazała, że władza, która nastała w 2015 r., jest w stanie dystanse społeczne zmniejszać przez podnoszenie poziomu życia. Najpierw sformułowano przekaz o tych, którzy niesprawiedliwie się dorobili. Potem poszła rekompensata w postaci transferu z budżetu.

Jeżeli to takie proste, czemu nikt nie wpadł na to wcześniej?
Żeby każdemu dać do ręki pieniądze? To przekraczało horyzont ekonomistów. Również mój. Zresztą nie było takiej konieczności. Przez lata wydawało się, że ogólnie jest nieźle, a ludzie są w miarę usatysfakcjonowani. Wskazywały na to raporty CBOS, Diagnoza Społeczna Janusza Czapińskiego i Tomasza Panka, także nasze badania świata pracy. Autorzy tacy jak David Ost pisali o polskim gniewie, ale żadne badania tego nie potwierdzały. Dopiero Kaczyński udowodnił, że latentny gniew jednak tli się i można go łatwo ożywić.

PiS posługując się wspólnotową retoryką, wypłacił ludziom pieniądze i powiedział: radźcie sobie sami. Na poprawę jakości usług publicznych nie będzie już środków.
Ale żeby się o tym przekonać, trzeba się zderzyć z niesprawnym państwem – ciężko zachorować, zostać ofiarą klęski żywiołowej. W codziennym życiu da się funkcjonować z marnymi instytucjami. Akurat problem kolejek do lekarza jest specyficzny dla wielkich miast. W niewielkich czeka się krótko, choć oczywiście brakuje dostępu do wysoko wyspecjalizowanej opieki. Z punktu widzenia politycznych interesów władzy byłoby więc nieracjonalne hojne inwestowanie w opiekę zdrowotną kosztem transferów.

Mówiąc z przymrużeniem oka, dostaliśmy empiryczne potwierdzenie prawdziwości głośnej tezy Marksa o bycie kształtującym świadomość. Jest wiele gospodarstw domowych, które dostają na dzieci po 1500–2000 zł miesięcznie. To są dla nich ekstrapieniądze, które nagle pojawiły się w budżetach jakoś już zrównoważonych, pozwoliły więc na luksus. Dzięki temu można było kupić coś, co dotąd kupowali „tamci” – zamożniejsi sąsiedzi, krewni. To się kiedyś oczywiście zrutynizuje. Wrośnie w rodzinne budżety, spowszednieje. Ale to jeszcze nie ten czas.

Jak osłabić władzę patriarchy?
Trudna sprawa. Ci, którzy próbują podważyć jego autorytet, z zasady są dla klasy ludowej niewiarygodni. Kiedy widzę billboardy z hasłami typu „PiS wziął miliony, a wszystko drożeje”, to myślę sobie, że Pan Bóg opuścił opozycję. To jest strategia samobójcza! Inna sprawa, że nie jest łatwo dotrzeć z przekazem opozycyjnym. Obawiam się, że opozycja nie ma innego wyjścia, jak przeczekać.

Do pierwszego wielkiego tąpnięcia? W końcu ta znakomita koniunktura nie będzie trwać wiecznie.
Nie można wykluczyć, że tych trzydzieści kilka procent zwolenników PiS w przypadku ciężkiego kryzysu i zahamowania transferów po prostu zawiesi swoje oczekiwania. W przekonaniu, że ster znajduje się w dobrych rękach, trzeba więc zacisnąć zęby, burza w końcu przeminie, transfery wrócą. Chyba że sternik straci kontrolę nad okrętem. Wtedy wiarygodność może prysnąć. Ale to są procesy, których nie da się przewidzieć.

Jesteśmy więc skazani na PiS?
Mimo wszystko dostrzegam w Polsce coś specyficznego. Czego nie ma na Węgrzech i w innych krajach z podobnymi problemami. Kaczyński stał się zakładnikiem polityki transferów. Już teraz doprowadziły one do odpływu wielu kobiet z rynku pracy. Wcześniej opuściło kraj dwa miliony emigrantów zarobkowych. Do tego pracujący u nas Ukraińcy są nęceni przez niemiecki rynek pracy. Nie dziwi więc wzrost płac. Polska przestaje być krajem, który czerpie przewagę konkurencyjną z taniej siły roboczej.

W efekcie stopniowo daje się zauważyć wzrost inwestycji w sektorze małych i średnich firm. Przedsiębiorcy mają przecież oszczędności. To z pewnością niezamierzony skutek polityki PiS, ale może nastąpić rzeczywisty wzrost innowacyjności gospodarki, wyjście z dryfu rozwojowego opisywanego przez Jerzego Hausnera. Dodałoby to społecznego znaczenia klasie polskich przedsiębiorców. Niewykluczone więc, że w niezbyt oddalonej przyszłości powstanie nowy front, na którym PiS ze swoim zapleczem w postaci klasy ludowej będzie musiał się zmierzyć z klasą przedsiębiorców.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ KALUKIN

***

Prof. Juliusz Gardawski (ur. 1948 r.). Kierownik Katedry Socjologii Ekonomicznej w warszawskiej SGH. Autor wielu prac o postawach środowisk robotniczych w schyłkowym PRL i w okresie transformacji, związkach zawodowych, przedsiębiorcach, dialogu społecznym.

Polityka 24.2019 (3214) z dnia 11.06.2019; Rozmowa Polityki; s. 21
Oryginalny tytuł tekstu: "Parę pojęć jak cepy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną