Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Każdy może się czuć zwycięzcą ostatniej debaty. Ale czy to dobrze?

Debata przedwyborcza w TVN24 Debata przedwyborcza w TVN24 Piotr Molęcki / EAST NEWS
Ta debata, podobnie jak cała kampania, potwierdziła, że w dzisiejszej Polsce porozumiewamy się zupełnie innymi językami. Każdy komunikuje się z własnym elektoratem. Każdego ów elektorat może uznać za zwycięzcę z założenia polemicznej wymiany zdań.

To była zupełnie inna debata niż tydzień temu w studiu TVP. Znacznie ciekawsza, chwilami wręcz emocjonująca, a przede wszystkim jednoznacznie polemiczna. Z prawem do riposty, co uwidoczniło, gdzie biegną podstawowe linie podziału oraz kto z kim i na jakim polu toczy spory w tej kampanii. Komitety oddelegowały też wyrazistszych uczestników, którzy tym razem nie ograniczali się do recytowania partyjnych przekazów. Krótko mówiąc: tym razem było co obejrzeć.

Prof. Radosław Markowski: To mit, że Polacy są konserwatywni

Tematy debaty, czyli mogło być jeszcze lepiej

Niespecjalnie sprawdziła się bowiem formuła dwóch pytań w każdym z czterech obszarów tematycznych (zdrowie, gospodarka i polityka społeczna, ekologia, praworządność). Siłą rzeczy dotyczyły one powiązanych ze sobą obszarów. Pytanie o skrócenie kolejek do lekarza bez wątpienia było potrzebne, ale już kolejne w tym samym segmencie – o ponadpartyjną współpracę na rzecz ochrony zdrowia – tak dalece abstrahowało od kontekstu kampanii, iż politycy potraktowali je jako okazję do powtórzenia raz już wygłoszonych tez.

Podobnie należało zapytać o płacę minimalną, ale karkołomne wiązanie problemu demograficznego z finansowaniem in vitro (czyli dylematem przede wszystkim aksjologicznym) do niczego sensownego nie prowadziło. Z kolei walka ze smogiem oraz ociepleniem klimatu w polskich realiach sprowadza się do wspólnego problemu węgla i miksu energetycznego, nie było więc potrzeby rozdzielania tej kwestii na dwa pytania.

A już najsłabiej wypadła szczególnie istotna część debaty poświęcona praworządności z zupełnie niepotrzebnym pytaniem o aferę Banasia i odbudowę autorytetu NIK. Na bieżące potyczki, których wszędzie pełno, po prostu szkoda było czasu. Zwłaszcza że zabrakło go na tak fundamentalne kwestie jak model państwa, jego relacje z Kościołem, obecność w Unii Europejskiej, wreszcie miejsce Polski w obliczu zaostrzającej się konfrontacji amerykańsko-chińskiej. Tutaj naprawdę chodzi o nasze bezpieczeństwo i przyszłość. A szersze spektrum tematów pokazałoby, że w tych wyborach nie chodzi tylko o to, kto zadeklaruje wydanie większych sum z budżetu na zbożne cele, ale że czeka nas wybór cywilizacyjny.

Prof. Antoni Dudek: Z kart przyszłego podręcznika historii

Horała odparł nawałnicę

W podsumowaniach przedwyborczych debat z reguły oczywiście chodzi o wskazanie zwycięzcy. Tym razem byłby z tym problem. Każdy z uczestników przybył bowiem do studia TVN24 ze swoim celem do zrealizowania. I raczej nie było takiego, któremu by się to nie powiodło. Na dobrą sprawę wygrali więc wszyscy.

Bez wątpienia wtorkowa debata stanowiła największe wyzwanie dla PiS. Decydując się na formułę z ripostami, od samego początku było wiadomo, że przedstawiciel partii rządzącej stanie do nierównego starcia z czworgiem przeciwników. Zdecydowanie prowadzącemu w sondażach ugrupowaniu nie było to do niczego potrzebne. Zwłaszcza że widownia TVN24 w przygniatającej większości sympatyzuje z opozycją, nie bardzo miał więc PiS kogo przekonywać do swojej oferty. Do zyskania było niewiele, za to ewentualna wpadka mogłaby po stosownym nagłośnieniu naprawdę sporo kosztować.

Nic dziwnego, że udział przedstawiciela rządzących wisiał na włosku. Pierwotnie miał wystąpić Jacek Sasin, ale równolegle próbowano wynegocjować zmianę formuły. TVN24 było jednak nieugięte, co doprowadziło do zawieszenia rozmów i wycofania Sasina. I gdy już wydawało się, że czeka nas dyskusja wyłącznie w opozycyjnym gronie, rządzący zdecydowali się wysłać Marcina Horałę. I okazało się, że był to dobry ruch.

Niby Horała stosował tę samą metodę co drętwy i grubo ciosany Sasin tydzień temu w debacie TVP. Czyli uprawiał propagandę sukcesu. Nawet ewidentne zaniedbania w takich obszarach jak ochrona zdrowia bądź ekologia całkiem sprawnie zasypywał lawiną danych statystycznych (czyli że już jest lepiej) oraz wdrażanych cząstkowych programów sektorowych (czyli że będzie jeszcze lepiej). W debacie bez prawa do riposty można tym sposobem zamulić dowolny temat. Ale tym razem oponenci wreszcie uzyskali możliwość rozbijania propagandowych schematów. Co Horała najczęściej oczywiście odpierał nieśmiertelnym „a za rządów PO-PSL...”, choć kilka razy udało mu się naprawdę błysnąć refleksem i wyjść obronną ręką z opresji. Był przy tym swobodny, momentami arogancki, choć nie przekroczył granicy cywilizowanego debatowania.

Oczywiście trudno takie starcia oceniać w kategoriach obiektywnej racji. Chodzi w nich o to, kogo publiczność uzna za wiarygodniejszego. Horała – polityk niezbyt jeszcze doświadczony, a na dodatek występujący „na wyjeździe”, w skrajnie niekorzystnej konfiguracji – z tego punktu widzenia raczej zdołał osiągnąć swój cel. Nie dał się zbić z tropu i utrzymał swą narrację do samego końca.

Ziemowit Szczerek: Jaka będzie Polska w 2023 r.

Leszczyna sprawna, choć defensywna

Izabela Leszczyna jest w sztabie Koalicji Obywatelskiej głosem ekonomicznego rozsądku. I taką też rolę miała do odegrania w debacie. A więc nie kwestionować wprost polityki transferów budżetowych PiS, tylko wbijać w nią szpilki, demaskować cyniczne założenia i niewspółmierne do nakładów efekty, dopominać się elementarnej odpowiedzialności.

Można było mieć obawy, czy w formule polemicznego starcia Leszczyna nie popadnie w nadmierną eksperckość i technokratyzm. Zwłaszcza że propozycje programowe KO same w sobie nie dają się prosto sprzedać, tym bardziej na tle pisowskiej dosadności w składaniu obietnic. Co parokrotnie potwierdziło się w trakcie debaty, zwłaszcza gdy przyszło Leszczynie mówić o płacy minimalnej. Na początku widać też było, że jest stremowana.

Koniec końców zdołała wpasować się w ogólną konwencję, starała się na bieżąco reagować na wypowiedzi Horały, nie obawiała się wchodzić z nim w zwarcia. Grało na jej korzyść i to, że była w debatującym gronie jedyną kobietą. Choć jest posłanką od kilku kadencji i była wiceministrem finansów, na pierwszej linii pojawiała się sporadycznie. Wiarygodnie więc wypadła, kiedy mówiła w posumowaniu w imieniu swojej formacji, że „jesteśmy mądrzejsi i lepsi niż 10 lat temu”.

Tyle że – niczego występowi Leszczyny nie ujmując – na finiszu kampanii być może przydałby się Koalicji Obywatelskiej przedstawiciel bardziej ofensywny, z bardziej krewkim temperamentem. Akurat widzów TVN24 nie trzeba było specjalnie przekonywać, że rządy Tuska nie były najgorsze, a Platforma wyciągnęła wnioski z błędów przeszłości i jest bardziej odpowiedzialna od PiS. To wyborcy, których należy przede wszystkim zmobilizować do pójścia na wybory. Bo jeśli już pójdą, to w większości zagłosują po myśli KO. Problem w tym, że opanowanie Leszczyny może nie wystarczyć do wykrzesania dodatkowego entuzjazmu. O ile PiS więc nie bez przyczyny postawił na defensywę, Koalicja mogła wykorzystać okazję do podjęcia bardziej otwartej gry.

Czytaj także: Czy wynik wyborów jest przesądzony? Zagadka frekwencji

Zandberg ponad „popisem”

Ogólnie wiadomo, że Adrian Zandberg czuje się w takich debatach jak w ryba w wodzie. Bo jest zarazem spontaniczny i merytoryczny. Potrafi swobodnie wypowiedzieć się na każdy temat i przeważnie wie, o czym mówi. Tak było i tym razem. Ale na tle pozostałych uczestników wyróżniało go coś jeszcze: tylko sporadycznie korzystał z prawa do riposty. Co bez wątpienia wynikało z przyjętej taktyki. Lewica miała tutaj pozbyć się stygmatu junior partnera Koalicji Obywatelskiej, zaprezentować się jako nowa i suwerenna siła polityczna.

Nie służyłoby temu wchodzenie w polemiki z PiS u boku kandydatki KO (czyli de facto w roli jej sekundanta), a już zwłaszcza atakowanie Koalicji z pozycji lewicowych. Zamiast więc odgrywać drugoplanowe role w wojnie PO z PiS, Zandberg konsekwentnie próbował wybić swój obóz na suwerenność, szkicując przyszłą oś konfliktu z Lewicą usadowioną na jednym z biegunów polaryzacji. „Albo w prawo, albo w lewo” – jasno stwierdził w podsumowaniu.

Cele taktycznie realizował jednak bez nachalności. Nadal był tym Zandbergiem co do tej pory, kiedy reprezentował niszową partię Razem. Czyli do pewnego stopnia obcym ciałem w wyrachowanej i cynicznej klasie politycznej. Osobliwym przykładem polityka, który naprawdę wierzy w to, co głosi. Ale czy w świecie poważnej polityki, walcząc o realną władzę, można pozostać idealistą? Adriana Zandberga czeka niełatwy test. Pierwsza wprawka wypadła jednak nieźle.

Czytaj także: Kwaśniewski, Czarzasty i nowe pokolenie

Kosiniak-Kamysz i Bosak wychodzą na swoje

Szef PSL jako jedyny wystąpił w obu debatach. W studiu TVN24 mógł się podobać. Co prawda kilka razy zdarzało mu się odpowiadać nie na temat, a co gorsza, poczuł się zobligowany przypomnieć widzom o swojej dziwacznej koligacji z Kukizem i reklamował jego koncepcje (jednomandatowe okręgi wyborcze, prokurator generalny wybierany w powszechnym głosowaniu) jako lekarstwo na praworządność. Znając Kosiniaka-Kamysza, trudno przypuszczać, aby naprawdę dawał temu wiarę.

Był jednak w trakcie debaty przez cały czas aktywny i elastyczny (np. poparł finansowanie in vitro, umiejętnie obchodząc doktrynalne ograniczenia wynikające ze światopoglądu katolickiego). No i bez wątpienia zasłużył na tytuł najsympatyczniejszego uczestnika debaty. Kosiniak-Kamysz nadal jest najlepszą żywą reklamówką swojej więdnącej partii.

O sukcesie może wreszcie mówić Krzysztof Bosak. Jego Konfederacja – choć zachowuje pewne szanse przejścia ponad progiem wyborczym – na ogół jest przyjmowana w tej kampanii jako piąty do brydża. Teraz dostała wreszcie szansę zaprezentowania się przed dużym audytorium jako pełnoprawny uczestnik gry. Najczęściej kojarzona z indywiduami pokroju Korwin-Mikkego albo Brauna, za sprawą opanowanego i retorycznie sprawnego Bosaka nieco nawet spoważniała.

Inna sprawa, że wybiórcza agenda debaty w TVN24, nieuwzględniająca wielkich dylematów cywilizacyjnych, przysłużyła się do ukrycia odmienności polskiej alt-prawicy. Jej ostentacyjnej antyzachodniej orientacji, izolacjonizmu z wyraźnymi prorosyjskimi ciągotami, radykalnego odrzucenia zasad liberalnego ustroju. Konfederacja zazwyczaj głośno mówi przecież to, co PiS stara się chować za parawanem demokratycznego frazesu. Kiedy jednak nikt jej wprost nie spytał o te sprawy, o dziwo okazała się całkiem zwyczajnym uczestnikiem demokratycznej debaty.

Momentami Bosak wręcz wcielał się w rolę jedynego obrońcy zasad liberalnej ekonomii, wolnej konkurencji, decentralizacji państwa. Zrobiło się paradoksalnie: partia deklaratywnie antysystemowa broniła zasad nie tak dawno należących do dekalogu „systemu”. W końcu przedstawiciel Konfederacji najwyraźniej się zorientował, że niewiele brakuje, a ktoś uzna go za spadkobiercę nieboszczki Unii Wolności. Zaczął więc nachalnie podkręcać swą antysystemowość, antyokrągłostołowość i antyunijność. Cnoty ostatecznie więc nie stracił, za to rubelka mimo wszystko zarobił.

Czytaj także: PiS, niejedyna prawica tych wyborów

Po co władzy opozycja?

Ta debata, podobnie jak cała kampania, potwierdziła, że w dzisiejszej Polsce porozumiewamy się zupełnie innymi językami. Nie istnieje wspólna przestrzeń, na której z jednej strony możemy się ścierać, a z drugiej – ucierać. Nie ma tematów, wokół których wszystkie strony sporu byłyby w stanie ustalić niezbędne minimum. Pozostają więc monologi. Każdy komunikuje się z własnym elektoratem. Każdego ów elektorat może uznać za zwycięzcę z założenia polemicznej wymiany zdań.

PiS – wychodząc z założenia, iż wszystko, co robi, z zasady jest dobre dla Polski – staje się idealnie hermetyczny na argumenty przeciwników. To naturalna konsekwencja doktryny o odziedziczonej po poprzednikach „Polsce w ruinie”. Ci, którzy zrujnowali, nie mają bowiem prawa teraz krytykować. Ich diagnozy są z gruntu nieszczere i niewiarygodne. Nawet jeśli coś jeszcze w Polsce tu i ówdzie szwankuje, i tak jest lepsze od tego, co było przed „dobrą zmianą”. Nie ma więc kryzysu służby zdrowia, jest tylko żmudne wychodzenie z zapaści. I tak samo jest z ekologią, energetyką, polityką społeczną. Ba, nawet z praworządnością.

Totalna diagnoza rządzących nieustannie więc kreuje „totalną opozycję”. W takiej sytuacji delegitymizacja musi być wzajemna. W efekcie opozycji trudno przyznać, że w pakiecie „dobrej zmiany” mogą się znajdować elementy sensowne. A nawet gdy przekracza już Rubikon i ogłasza, że program 500 plus jest uzasadniony i warty utrzymania, rządzący robią wszystko, aby dowieść, że jest to gest pozorny i fałszywy. „Totalna władza” nie może się bowiem obyć bez „totalnej opozycji”. To jej narzędzie panowania.

Dobiegająca końca kampania w gruncie rzeczy była próbą wydobycia się poszczególnych formacji „antypisu” z zastawionej pułapki. Dlatego rozpadł się opozycyjny blok wyborczy, w narracji Platformy kluczowe kwestie ustrojowe zeszły na dalszy plan, a Lewica i PSL usilnie starają się abstrahować od dotychczasowej głównej osi konfliktu, a może nawet ją przesunąć. Chodzi o to, aby przenieść grę na inne boisko, zmienić jej reguły, przestawić parametry. I niezależnie od tego, czym zakończą się wybory, trend wydaje się nieodwracalny.

Czytaj także: Skąd ten sukces autorytarnych populistów

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną