Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Opowieść agenta Tomka. Takich historii o państwie PiS usłyszmy teraz więcej

Posłowie PiS Mariusz Kamiński i Tomasz Kaczmarek nazywany agentem Tomkiem. 5 grudnia 2012 r Posłowie PiS Mariusz Kamiński i Tomasz Kaczmarek nazywany agentem Tomkiem. 5 grudnia 2012 r Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Sprawa nadużywania władzy przez służby specjalne, posługiwania się kłamstwem, prowokacją i manipulacją, ma kilka wymiarów. Pierwszy – polityczny. Drugi – prawny. Trzeci – dotyczący dziennikarskiej etyki.

Służby specjalne wpływają na politykę, wykorzystując swoje uprawnienia i nadużywając władzy. Mają wśród polityków agenturę, używają współpracujących z nimi dziennikarzami do puszczania w obieg sfałszowanych informacji. Tak twierdzi w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” tzw. agent Tomek, czyli Tomasz Kaczmarek. Za pierwszych rządów PiS był agentem pod przykryciem, a potem posłem partii Jarosława Kaczyńskiego.

Czy to prawda? Po co to mówi? Jakie ma dowody?

Czytaj także: PiS zmienia palce. Teraz wygraża swoim byłym działaczom

Agent Tomek o prawicowych dziennikarzach i wodowaniu materiału

Zachowanie Kaczmarka nie dziwi, bo spodziewamy się, że po przegranej PiS rozmaici funkcjonariusze czy też pracownicy upolitycznionych przez partię Kaczyńskiego organów państwa (np. prokuratury) będą „skruszeni” – jawnie lub po cichu – zgłaszać się do dziennikarzy, polityków czy funkcjonariuszy nowej władzy. I liczyć na jakieś korzyści lub chcieć uciszyć sumienie. Agent Tomek robi to zresztą nie pierwszy raz.

Mówił o tym w styczniu 2020 r. w „Superwizjerze” TVN24, a także w prokuraturze. Ta nic z jego zeznaniami nie zrobiła, wywiad w TVN24 wywołał jedną z wielu burz na temat metod rządzenia PiS. I sprawa ucichła. Tym razem – jak mówi – jego zeznania zostały spisane w olsztyńskiej prokuraturze. Akcentuje w nich rolę dziennikarzy w uwiarygodnianiu fałszywych oskarżeń, które miały wpływać na polityczne, i nie tylko, losy wybranych osób z politycznej konkurencji. To, że takie rzeczy mają miejsce, wiemy nie tylko od agenta Tomka, ale też z materiałów rządowej telewizji, która podczas wyborów w 2019 r. publikowała zmanipulowane maile i SMS-y Krzysztofa Brejzy, wtedy szefa sztabu wyborczego KO.

Tym razem Tomasz Kaczmarek wymienia Cezarego Gmyza, Tomasza Sakiewicza, Dorotę Kanię, Anitę Gargas, Katarzynę Hejke, Macieja Marosza i Samuela Pereirę. Mówi, że przekazywał im materiały z najwyższą klauzulą tajności, częściowo sfałszowane. „Czasem było tak, że jeśli z działań operacyjnych nic nie wychodziło i nie przekładało się to na mocny materiał dowodowy, umożliwiający postawienie zarzutów, to jedyną metodą był kontrolowany przeciek albo, jak mówiliśmy, zwodowanie tego materiału w mediach. (…) Oficjalnie treść notatki sporządzonej przez agenta musi pokrywać się z tym, co zostało nagrane. Agent może jednak powiedzieć, że sprzęt nagrywający np. zepsuł się albo nie było warunków do nagrywania. Wtedy pisałem jedynie notatkę, w której dopisywałem słowa, jakich figurant nie wypowiedział, ale powinien powiedzieć, by sprawa się udała” – opowiada Kaczmarek w rozmowie z Wojciechem Czuchnowskim.

Polecenia takich działań miał dostawać – jak opowiada w „GW” – podczas pierwszych rządów PiS i podczas rządów PO-PSL (miał być wtedy nadal zadaniowanym posłem PiS) od swoich przełożonych: Mariusza Kamińskiego, Macieja Wąsika i Krzysztofa Bejdy. „PiS był wówczas w opozycji, ale dalej Kamiński, Wąsik, Macierewicz mieli ogromne wpływy w służbach. Tam pracowali ich ludzie, a nowe szefostwo przychodzące do CBA, do Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Wywiadu Wojskowego, policji czy Agencji Wywiadu nie wyczyściło do zera wszystkich, którzy współpracowali z tymi politykami. Ci funkcjonariusze cały czas grali na PiS, wynosili materiały operacyjne i te materiały operacyjne też trafiały do mnie” – twierdzi agent Tomek.

Opowiada też o konkretnych sytuacjach i osobach. Mówi, że robi to, bo odkąd ma żonę i dzieci, obudziło się w nim sumienie i chciałby zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy. W zamian ma nadzieję, że za to, do czego się teraz dobrowolnie przyznaje, nie zostanie ukarany (chce dostać status świadka koronnego).

Czy to prawda?

Nie wiadomo. Nie wiemy, czy agent Tomek ma jakieś materialne dowody na to, o czym mówi. Wiadomo natomiast, że od czasu materiału „Superwizjera”, a potem innych wywiadów i wypowiedzi, nie toczy się przeciw niemu żadna sprawa o pomówienie czy o ochronę dóbr osobistych. Owszem, prokuratura wszczęła sprawę o pomówienie Kamińskiego i Wąsika, ale nic się w niej od trzech lat nie dzieje. Jak będzie tym razem? Czy wymieniane przez Kaczmarka osoby złożą przeciwko niemu prywatne akty oskarżenia lub wytoczą mu sprawy cywilne? Zobaczymy.

Czytaj także: Tak się bawi CBA

Agent Tomek i trzy wymiary tej sprawy

Sprawa nadużywania władzy przez służby specjalne, posługiwania się kłamstwem, prowokacją i manipulacją ma kilka wymiarów. Pierwszy – polityczny. Drugi – prawny. Trzeci – dotyczący dziennikarskiej etyki.

Poświadczanie nieprawdy w dokumentach, o którym mówił agent Tomek, jest przestępstwem. Podobnie ujawnianie dokumentów oznaczonych klauzulą tajności osobie, która nie ma certyfikatu dostępu do takich tajemnic. A więc funkcjonariusze, którzy by się tego dopuszczali, popełnialiby przestępstwo. Nie ma możliwości legalizacji udostępnienia takiego materiału, bo klauzula tajności obowiązuje wobec wszystkich i przekazując dokument dziennikarzowi, trzeba by tę klauzulę po prostu znieść. Nie można jej zdjąć tylko na użytek konkretnej osoby, tak jak jest to w przypadku np. akt prokuratorskich.

Czy przestępstwo popełniliby dziennikarze podający otrzymaną od służb informacje niejawną?

Niekoniecznie. Art. 265. kodeksu karnego mówi: „Kto ujawnia lub wbrew przepisom ustawy wykorzystuje informacje niejawne o klauzuli „tajne” lub „ściśle tajne”, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”. Ale czy dziennikarze, którzy mieli mieć dostęp do tych informacji, wiedzieli, że mają one nałożoną klauzulę? I jaką?

Jest też przestępstwo uzyskania dostępu „do informacji dla niego nieprzeznaczonej”, ale to wymaga czynnego działania, przełamania zabezpieczeń, np. otwarcia niezaadresowanego do siebie listu. Tu zaś mielibyśmy sytuację, w której osoby uprawnione do wglądu w tajemnice z własnej woli przekazują je dziennikarzom. Dziennikarze mogą w tej sytuacji mieć poczucie, że działają legalnie.

Pozostaje kwestia etyczna. Ludzie służb i innych organów państwa, a także politycy, nie raz, i nie tylko za PiS, przychodzą do dziennikarzy z tzw. kwitami, by ci je „autoryzowali”, publikując materiał. Nie tylko zresztą z kwitami, ale też z informacją (najsłynniejszy jest „dziadek z Wehrmachtu”, którym Jacek Kurski chciał zdyskredytować Donalda Tuska, ale żaden dziennikarz tego nie wziął i Kurski sam musiał rozpowszechnić tego „newsa”). Bo dziennikarze są od informowania, ale w sposób odpowiedzialny. Muszą więc zbadać wiarygodność informacji czy dokumentu, ale też zastanowić się, dlaczego ktoś jest zainteresowany jego ujawnieniem. Cui bono? Czy jest to sygnalista, czy może manipulator, który chce się posłużyć mediami do jakichś celów? A jeśli tak –do jakich? Czy te zamiary są uczciwe i zgodne z prawem? Czy mogą wyrządzić szkodę lub krzywdę? Co będzie mniejszym złem, ewentualnie większym dobrem: ujawnienie czy nieujawnienie?

Grzechem wobec etyki dziennikarskiej byłoby zaniechanie przeprowadzenia takiego testu. Ale grzechem śmiertelnym – godzenie się na bycie czyimś narzędziem. W szczególności służącym do manipulacji politycznej narzędziem służb specjalnych.

Sprawa powinna być uczciwie zbadana przez prokuraturę. W przypadku Krzysztofa Brejzy, gdzie dowody nadużywania władzy przez służby są także w prokuratorskich aktach, sprawa wydaje się jasna: było i nadużycie władzy, i wykorzystanie mediów w celu wykończenia politycznego konkurenta. Podobnie jest zapewne w przypadku inwigilacji Romana Giertycha. Fakt inwigilowania Pegasusem prokuratorki Ewy Wrzosek czy lidera Agrounii Michała Kołodziejczaka póki co potwierdza tylko operator ich zainfekowanych Pegasusem telefonów, ale to też sprawa do sprawdzenia przez prokuraturę uwolnioną od politycznej zwierzchności.

Z tego wszystkiego na pewno wynikają dwa postulaty: wprowadzenia realnej, niezależnej politycznie kontroli nad działaniem służb specjalnych i nad czynnościami operacyjnymi. A także wprowadzenie obowiązku zawiadamiania osoby inwigilowanej po zakończeniu inwigilacji i przyznanie jej wglądu w zebrane o niej materiały, które – jeśli nie są dowodami w sprawie karnej – powinny zostać komisyjnie zniszczone. Zmiany w tym kierunku deklaruje umowa koalicyjna. Zobaczymy.

Na razie spodziewamy się kolejnych informacji o nadużyciach służb. W tym nie tylko o posługiwaniu się przez nie dziennikarzami, ale też o kontroli operacyjnej stosowanej wobec dziennikarzy – o czym wspomina w rozmowie z Wojciechem Czuchnowskim agent Tomek i co zawsze pojawia się, gdy w Polsce radykalnie zmienia się władza.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną