Tekst został opublikowany w POLITYCE w kwietniu 2008 roku.
Musiałem pewnie mieć trochę sprytu, a przede wszystkim nienormalne szczęście. No i takie podejście do życia, że jak tylko się da człowiekowi pomóc, to pomóc trzeba. Przecież jeśli wychodzi się z piekła, a potem samemu tam wraca, to chyba ma się źle w głowie. Takie rzeczy się robi, kiedy się wie, że nie można zostawić ludzi, którzy ci zaufali, a ich życie zależy tylko od ciebie. I że jeśli nie spróbuję ich uratować, to nie jestem człowiekiem – mówi Kazik Ratajzer. To on 65 lat temu z dogorywającego powstania w warszawskim getcie podjął się wyprowadzić niedobitków na aryjską stronę.
Żydzi powstają 19 kwietnia w reakcji na próbę ostatecznej już likwidacji getta. Pozostało w nim już tylko ok. 60 tys. ludzi – reszta z ponad 400 tys. zginęła z głodu, chorób bądź w komorach gazowych. Żydowska Organizacja Bojowa to dwustu do pięciuset dziewcząt i chłopców. Najmłodsi mają po 14–15 lat, paru najstarszych – niewiele ponad 30. Ich arsenał składa się z kilkudziesięciu pistoletów, paru karabinów oraz produkowanych własnym sumptem butelek z benzyną. Jest też Żydowski Związek Wojskowy – jeszcze mniej liczny. Mimo to naziści muszą wycofać się za mury getta. Zaskoczenie jest podwójne: nie tylko, że ktoś w ogóle stawia opór, ale że są to Żydzi, przedstawiani w propagandzie jako pozbawieni honoru podludzie. Niemcy muszą zmienić taktykę – ostrzeliwują getto z dział i podpalają kolejne kamienice. – Powstanie było przegrane, nim żeśmy je zaczęli. Przecież przed Niemcami kapitulowały kolejne państwa Europy. Nie sądzę, by ktoś z nas liczył na zwycięstwo. Nam nie o to chodziło. Wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie bez powodu nasi dowódcy nie przygotowali planu ewakuacji. Choć tak naprawdę powinni. Zakładali widać, że wszyscy zginiemy. Ale znowu: to nie jest tak, że walczyliśmy o godną śmierć – bo godnie umierali także ci, co poszli na Umschlagplatz, przedtem padli z głodu albo popełnili samobójstwo. Chcieliśmy pokazać, że nie damy się wywieźć do komory gazowej. Bojowcy i cywile chronią się w przygotowanych zawczasu w piwnicach tzw. bunkrach. Ale z czasem kryjówek jest coraz mniej. Dlatego dowództwo ŻOB wysyła na aryjską stronę grupy bojowców z zadaniem zorganizowania odwrotu. Udaje się raz: 29 kwietnia Regina Lilit Fuden wyprowadza kanałami ok. 40 powstańców z Leszna na ul. Ogrodową. Razem ze Szlomo Baczyńskim postanawia wrócić po kolejnych towarzyszy. Ma 21 lat, on jeszcze mniej. Nie wiadomo, gdzie zginęli.
Cud świata
Podobną próbę podjąć ma Ratajzer. – To nie był rozkaz, bo takich rozkazów nie można wydawać. Po mamie – która była blondynką – miałem „dobry wygląd”. A że byłem chłopakiem z Czerniakowa, więc świetnie znałem Warszawę, a mówiłem i zachowywałem się jak przeciętny Polak. Razem ze mną miał iść Zygmunt Frydrych – tylko on dostał adres kontaktowy. Gdyby po drodze zginął bądź się zapodział, pozostałbym na lodzie. Wychodzą w nocy z 30 kwietnia na 1 maja (albo noc wcześniej) przez przypadkiem odkryty tunel pod ul. Bonifraterską na Muranowską. Potem okazało się, że parę dni wcześniej tą samą drogą szli członkowie ŻZW. Mieli kontakt z akowską prawicą i ktoś ich wydał. Po aryjskiej stronie czekało na nich gestapo – prawie wszyscy zginęli w walce.
Kazik z Zygmuntem kontaktują się z „Antkiem” Cukiermanem – jednym z przywódców ŻOB, tuż przed powstaniem przerzuconym za mur w celu utrzymywania kontaktów z polskim podziemiem. – Zastałem człowieka złamanego. Nikt mu nie chciał pomóc, a sam nie był w stanie nic zrobić. Na dodatek Antek czuje się winny: przyjaciele są w getcie, on poza nim, a jeszcze nie może zorganizować wsparcia. – Po paru dniach wymyślił, że powinniśmy wrócić do getta. Powiedziałem: jak chcesz, idź. Ja pójdę, kiedy będzie najmniejsza szansa na wydostanie ich na zewnątrz. Oni na to czekają, a nie na to, żebyśmy tam z nimi zginęli.
Kazik musi przejąć inicjatywę. Udaje mu się, być może dzięki Witoldowi Jóźwiakowi z PPR, nawiązać kontakt z miejskimi kanalarzami, którzy – sądząc, że to zlecenie polskiego podziemia – podejmują się przeprowadzić go do getta. W akcji pomóc ma potężny warszawski szmalcownik, który – znowu za pieniądze, ale i na sugestię, że zapisze się w historii AK – udostępnia mieszkanie na ul. Prostej, tuż przy włazie do kanałów. Także on – choć zaczyna coś podejrzewać – nie wie, że pomaga w ratowaniu Żydów. Teraz można już iść. Ale Zygmunt ma na południu Polski ukrytą córeczkę. Nie chce jej zostawić. 8 maja z Kazikiem schodzi więc pod ziemię Rysiek Maselman, inny członek ŻOB. Kanalarze co chwilę się buntują... Obaj bojowcy – pojąc ich wódką i strasząc kulą – wymuszają dalszy marsz. A na wszelki wypadek znaczą drogę kredą. Wreszcie są w getcie: pod włazem na Zamenhofa, między Stawkami a Niską. Rysiek zostaje na dole i pilnuje przewodników, Kazik wychodzi na powierzchnię. Idzie do bunkra, w którym mieli ukrywać się towarzysze. Ale tam nikogo nie ma. Puste są też inne znane mu miejsca. Wszędzie tylko dopalające się zgliszcza. Kazik wraca do kanału. Jest przekonany, że się spóźnili. Nagle słyszą jakieś głosy – są pewni, że to Niemcy. Okazuje się, że to grupa 10 bojowców, którą do kanałów wysłał Marek Edelman, by teraz oni spróbowali znaleźć wyjście. Dwóm z nich Ratajzer rozkazuje cofnąć się po resztę i zabrać wszystkich pod właz na Prostą: – Kilka razy powtórzyłem, by na odsiecz czekali tam całą grupą i się nie rozdzielali. Sam od razu wraca na aryjską stronę, by organizować kolejny etap ewakuacji przyjaciół.
Prawdopodobnie 9 maja nad ranem kilkudziesięciu bojowców z getta (źródła podają różne liczby: od trzydziestu do sześćdziesięciu) wchodzi do kanałów na Franciszkańskiej i rusza trasą wyznaczoną przez Kazika. Szlamowata breja sięga czasem ust. Po wielu godzinach docierają pod właz na rogu Prostej i Twardej. Ale przestrzeń pod włazem – jedyne suche miejsce – jest mała. Wbrew zaleceniom Kazika, grupa rozprasza się w bocznych kanałach. Wydaje się, że w razie czego wszyscy zdążą wyjść. Wieczorem 9 maja Kazik potwierdza, że wkrótce będzie można wychodzić. Dostają też gar kartoflanki ugotowanej u „króla szmalcowników”.
Czekający w kanałach sądzą, że taka akcja może się udać tylko nocą, ale godzina policyjna się kończy i nikt się nie zjawia. Dopiero ok. godziny 10 pomagający Kazikowi członek PPR ps. Krzaczek nadjeżdża ciężarówką zamówioną pod pretekstem przewozu mebli. Brakuje drugiej ciężarówki, wokół jest coraz więcej przechodniów, ale Kazik uznaje, że nie wolno odwoływać akcji. Daje znak, by odsuwać właz. Dowódcy – do odpowiedzialności za tę decyzję poczuwali się i Edelman, i Cywia Lubetkin – wysyłają dwóch podwładnych po pozostałych w bocznych kanałach. Z włazu zaczynają wychodzić brudni, wycieńczeni ludzie z bronią w ręku. Nim wszyscy zdołają położyć się na pace ciężarówki, mija pół godziny. Krzaczek zatrzymuje chcącego uciekać kierowcę pod lufą pistoletu, a Kazik ostrzega granatowego policjanta, by nie przeciwdziałał akcji polskiego podziemia.
W końcu Kazik decyduje, że ciężarówka ma jechać. – Podszedłem do klapy, wszystko pamiętam dokładnie, zajrzałem w dół i krzyknąłem, czy jeszcze ktoś jest. Nie było odpowiedzi. Wskoczyłem na samochód i kazałem ruszać. Cywia zaczęła wołać, że na dole zostali jeszcze ludzie. Mówię: nie możemy czekać. Ona: że mnie zabije. Odparłem: nie ma problemu, masz rewolwer, ja też mam. Przejazd ciężarówki pełnej Żydów w środku dnia przez całe miasto (Alejami Jerozolimskimi, ślimakiem na Wybrzeże Kościuszkowskie, dzisiejszą Wisłostradą i przez ówczesną dzielnicę niemiecką na Plac Wilsona, a potem ulicą Słowackiego do Łomianek) Edelman nazywa kolejnym cudem świata. Ale się udaje: docierają do zagajnika pod Łomiankami. Kilku wtedy ocalonych później zginie, ale to dzięki tej akcji Kazika kilkudziesięciu powstańców mogło przeżyć wojnę.
Potem Kazik jest łącznikiem między przywódcami ŻOB, którzy konspirują w Warszawie, a pozostającymi w lesie bojowcami. Ma na koncie kolejną operację wyprowadzenia z getta ukrywających się tam wciąż Żydów (pomaga mu zwerbowany przez niego granatowy policjant o nieustalonym nazwisku). Bierze udział w powstaniu warszawskim. M.in. na polecenie Antka i Cywii przedostaje się na teren zajęty już przez Niemców, by wydostać ukryte na Lesznie archiwum i pieniądze ŻOB. A potem dostaje rozkaz przedarcia się przez front, by zdać relację o sytuacji stacjonującemu w Lublinie Władysławowi Gomułce. Wtedy rozkaz wykonał. Dziś jest sceptyczny: – Nic nie usprawiedliwia posyłania ludzi na pewną śmierć. Żadne pieniądze. Wszystko się paliło. A my mieliśmy iść praktycznie w ręce Niemców. Także pomysł, byśmy dotarli do Gomułki, był szaleństwem, za które mogliśmy zapłacić życiem. Byłem na nich wściekły.
Trudna pamięć
Ma i inne wątpliwości. – Nikt samego siebie tak nie oskarża jak ja – powtarza na wspomnienie decyzji o odjeździe znad włazu. Pomimo że wie, iż była w pełni usprawiedliwiona: w każdej chwili mogli zjawić się Niemcy i wtedy zginęliby wszyscy. Nikt rozsądny nie może mieć o nią do niego pretensji. Edelman – który był przecież jego przełożonym – już wtedy, na ciężarówce, ją zaakceptował. – Marek leżał na pace i się nie wtrącał. To była najlepsza pomoc, jaką mógł mi dać w tej chwili. Zrozumiał, że tylko ja mam rozeznanie w sytuacji, a więc tylko ja mogę decydować – wspomina Kazik, lecz zaraz zaznacza, że tak czy tak za wszystko odpowiada sam. I dodaje: – Nigdy się nie dowiem, czy gdybyśmy poczekali, tamci by do nas dotarli. Wiem tylko, że był wśród nich Szlamek Szuster, mój najlepszy przyjaciel...
Musi żyć i z taką historią: jeszcze w pierwszych dniach powstania podczas patrolu natknął się na stertę trupów, spod której dobiegał płacz dziecka. Zobaczył żywe niemowlę u piersi zabitej matki. Po chwili poszedł dalej. – Można mnie osądzić, bo jak mogłem zostawić małe dziecko? I nawet nie chodzi o to, że jestem absolutnie pewien, że nie mogłem mu pomóc. Ani że biorąc płaczącego niemowlaka do bunkra naraziłbym dziesiątki ludzi, które tak się ukrywały. Ale oceniając nasze ówczesne zachowania trzeba pomyśleć też o Niemcach, którzy do takich sytuacji doprowadzili. Zdarzało się, że w bunkrach same matki dusiły swoje płaczące dzieci, by Niemcy ich nie usłyszeli. To nie one były winne, lecz oni.
Tak samo Kazik nie wini Zygmunta Frydrycha: – Ja też mogłem nie wrócić do getta. On miał powód: po aryjskiej stronie ukrytą córeczkę, więc poszedł ją zobaczyć. Czasy były nienormalne, a my próbujemy sądzić ludzi wedle dzisiejszych ocen. Nawet nie jesteśmy w stanie myśleć inaczej. W 1945 r. Kazik Ratajzer opuszcza Polskę: – Nie było już nikogo, kogo znałem. Powiedziałem sobie: co tu będę robił? Owszem, Marek Edelman uważał, że Żydzi wszędzie mogą sobie znaleźć miejsce do życia. Tyle że Polacy ich nie chcieli.
Ale nie jedzie prosto do Palestyny. Prawie rok krąży po Europie: najpierw przebywa w Rumunii, potem na Węgrzech i w Austrii. Należy do grupy ocalałych z Zagłady Żydów, których nazwano Mścicielami. W odwecie za śmierć 6 mln rodaków zamierzają zabić tyle samo Niemców: zatruć wodę w wodociągach największych niemieckich miast. Zginęliby bez różnicy: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Kazik o odwecie marzył już w 1943 r. Kłócił się o to z Antkiem i Cywią: – Oni byli nieco starsi. I już wtedy uważali, że o ile przeżyjemy, najważniejsze będzie zbudowanie żydowskiego państwa. Może słusznie. Też byłem za tym, ale sądziłem, że można zrobić coś jeszcze.
Plan jednak nie wypala: Aba Kovner, przywódca Mścicieli płynący z Izraela do Europy z trucizną, zostaje aresztowany przez aliantów – niewykluczone, że na sygnał liderów tworzącego się żydowskiego państwa, którzy obawiają się, że jego akcja wywołałaby niechętne Żydom reakcje świata. Dziś Kazik ocenia: – W czasie wojny nie było szans odwetu na Niemcach. Ale tuż po niej można to było zrobić. Owszem, pomysł, by wytruć całe miasta, był nie do zrealizowania. Ale w pierwszej chwili po tym, czego doświadczyliśmy, takie uczucie było zrozumiałe. Gdyby była stuprocentowa pewność, że zginą tylko Niemcy, mógłbym to zaakceptować. Lecz to niemożliwe – na śmierć narażeni byliby też inni, niewinni ludzie. A to niewybaczalne. Niemcy tak robili – ale my nimi nie jesteśmy. Więc ta myśl szybko padła. Tego nie żałuję.
Mściciele opracowują łagodniejszą wersję zemsty: ma dotknąć tylko nazistowskich zbrodniarzy przetrzymywanych w alianckich obozach jenieckich. Ratajzer zająć się ma oflagiem w podmonachijskim Dachau. Zaciąga się do polskiej jednostki wartowniczej: – Nikt nie wiedział, że jestem Żydem. Tam siedziało 28 tys. esesmanów, w tym stu generałów. Każdy wyższy rangą miał pokój z tabliczką ze swoim nazwiskiem i stopniem. I wszystko, co im było potrzeba. Wykorzystywałem każdą możliwość, żeby zobaczyć tych skurwysynów: musieli stawać przede mną na baczność.
Lecz i plan przeniknięcia do obozowych piekarni i zatrucia przeznaczonego dla nazistów chleba nie wypala. Kazik: – Tego, że nie udało się nam w Dachau, już żałuję. Tam można było zagwarantować, że nikt inny prócz nazistów nie dotknie zatrutego chleba. Ale przywódcy żydowscy, którzy sami nie przeszli Zagłady, myśleli innymi kategoriami niż my. A czas płynął: z każdym dniem było mniej zrozumienia. Gdyby udało się zabić tych 28 tys. esesmanów, podniósłby się krzyk na świecie, że mordujemy jeńców. W końcu przed sąd trafiło niewielu. Dopiero wtedy rusza, znowu nielegalnie, do Palestyny. Statek, którym płynie, zostaje przejęty przez Brytyjczyków u wybrzeży Hajfy, a pasażerowie trafiają do obozu internowania.
Niełatwy kraj
Wreszcie jesienią 1946 r. Kazik Ratajzer dociera do Tel Awiwu. Nie zna hebrajskiego, nie ma gdzie spać. Zatrudnia się na budowach – praca fizyczna jest sposobem odreagowania przeszłości. – Nie mówiłem prawie nikomu o Polsce. Opowiadałem, że urodziłem się w miasteczku pod Tel Awiwem. O powstaniu rozmawialiśmy tylko w gronie kilku przyjaciół z tamtego okresu, kiedy spotykaliśmy się każdego 10 maja, by uczcić wyjście z kanałów. Nie chodzi tylko o niechęć do strasznych wspomnień. Wtedy w Izraelu wobec tych, którzy ocaleli, często padało pytanie: a jak przeżyłeś? Czasem z sugestią: przecież wszyscy uczciwi Żydzi, którzy znaleźli się pod władzą nazistów, musieli zginąć. Do tego dochodzi syjonistyczna ideologia, w której – znowu w podtekście – pojawia się myśl, że ci, którzy doświadczyli Zagłady, sami sobie byli winni. Bo gdyby wcześniej przenieśli się do Palestyny, uniknęliby Holocaustu.
Ale dziś Kazik Ratajzer (a właściwie Simcha Rotem, bo na takie zmienił nazwisko) pytany, dlaczego powstańcy z getta nie byli honorowani, sięga po usprawiedliwiającą założycieli Izraela interpretację: – Ben Guriona ten interes nie obchodził. Był zajęty ważnymi sprawami. Po wojnie zadaniem numer jeden było państwo: budowa jego struktur i zapewnienie mu bezpieczeństwa. Sam wstępuje do Hagana, największej z żydowskich formacji paramilitarnych: – Niewiele wiedziałem, kto tu jest przeciw komu i dlaczego. Pod koniec 1947 r. byłem już zmobilizowany.
14 maja 1948 r. David Ben Gurion ogłasza w Tel Awiwie powstanie państwa Izrael i odczytuje Deklarację Niepodległości. Rotem wspomina: – Ludzie tańczyli na ulicach. Jakoś nie skakałem. W Izraelu było wtedy 600 tys. Żydów. Zaatakowały nas zaraz wszystkie sąsiednie kraje oraz Irak i Arabia Saudyjska. W 1952 r. osiada w Jerozolimie: – Kiedy w 1950 r. wojna się kończyła, zwolniłem się z armii. Mundur to nie dla mnie ubranie. Dosłużyłem się porucznika. Konspiracji i walki w getcie mi nie uwzględniono. Ale i w następnych latach Rotem bierze udział w potyczkach toczonych przez Izrael: – Było przecież stałe napięcie – nie było pokoju, a tylko zawieszenie broni. Zdarzało się, że brali mnie do armii trzy razy w roku. Nie musiałem iść dopiero na wojnę Jom Kipur w 1973 r., bo miałem prawie 50 lat.
O Izraelu mówi: „To mój kraj”. Z dumą opowiada o jego rozwoju: – Dość powiedzieć, że w 1946 r. z Tel Awiwu do Jerozolimy jechałem wąską na 3 m szutrową szosą. Przez całe 60 km nie było jednego drzewka, a tylko kamienna pustynia. Teraz te dwa miasta są połączone dwiema autostradami otoczonymi piękną zielenią. Pokazuje również hipermarkety sieci, którą przez wiele lat zarządzał przed przejściem na emeryturę. Podkreśla też, że jest różnica między Izraelem a każdym innym państwem na świecie: – Ten kraj jest w strasznym niebezpieczeństwie. Inne narody mogą przegrać kolejne bitwy, a nawet wojny – trafią najwyżej pod okupację, ale po jakimś czasie i tak odzyskają państwo. My nie. Żydzi są w specyficznej sytuacji: dla nich już jedna przegrana bitwa może oznaczać koniec. I śmierć narodu. Przypomina, jak jesienią 2005 r. prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad wezwał do „wymazania Izraela z mapy”: – A świat nic. Nie mówię, że trzeba z nim wojować. Ale gdyby politycy chcieli zareagować, to mogli – są różne możliwości. Przynajmniej Narody Zjednoczone powinny takie wystąpienia potępiać. Przez te prawie 65 lat żaden naród nie wypowiedział się tak w stosunku do innego. Nie jestem nacjonalistą, ale myślę o tym z przerażeniem. Izrael to ledwie 20 tys. km kw., na których żyje 7 mln obywateli, w tym 5 mln Żydów, milion Arabów i milion innych nacji. Jak widać, dla niektórych to też za dużo. Jak nie dałem się wciągnąć do komory gazowej Niemcom, tak nie dam się wciągnąć do komory gazowej teraz.
Jednak pytany, czy ma sens budowanie muru między terenami izraelskimi a palestyńskimi (widać go z ulubionego miejsca spacerów Kazika w Jerozolimie), mówi: – Oczywiście, że na dłuższą metę to nie jest żadne wyjście i nigdy żadnym Murem Pokoju być nie może. Tyle że na razie, dziś, w żaden inny sposób nie da się obu stronom tego pokoju zabezpieczyć. Myślałem, że wraz z moją wojną skończyły się wszystkie wojny. Że moi synowie nie będą już walczyć. Tymczasem obaj też musieli się bić. Powtarza: – Zemsta, nienawiść nie buduje, niczego nie daje. U nas też nie brak tych, którzy, gdyby mogli, wszystkich by wyrzucili. Fundamentaliści są wszędzie. Po czym dodaje: – Jestem szczęśliwy, że przez te wszystkie lata – podczas wojny i potem w Izraelu – nikogo nie zabiłem. W każdym razie bezpośrednio. Pewnie, nie wiem, czy gdybym stał naprzeciw kogoś, to bym nie strzelił. Ale to co innego.
Państwo Izrael decyduje się uczcić tych, którzy przeżyli dopiero w 1953 r. Ale ustawę o pamięci Szoa Kneset przyjmuje przy niemal pustej sali, co dowodzi, jak silne są wciąż opory. Nie bez powodu pewnie Simcha Rotem nie dostał żadnego państwowego odznaczenia za udział w powstaniu i walkę podczas wojny. – Jeżeli jest Pan Bóg i jeżeli jest sprawiedliwy, to mnie oceni. Zresztą nigdy nie oczekiwałem od nikogo, że ma mi coś dać... – komentuje Kazik. Wspomina: – Ale mniej więcej od tego czasu także my, powstańcy, zaczęliśmy być zapraszani na różne wspomnieniowe pogadanki do szkół, jednostek wojskowych. W 1963 r. Simcha Rotem zostaje członkiem Rady Yad Vashem, która decyduje, komu przyznać tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.
Polskie twarze
Kazik postarał się, by wszyscy Polacy, którzy pomagali powstańcom z getta i których nazwiska udało się ustalić, mieli drzewka sprawiedliwych w Yad Vashem. Więcej, kiedy zaczęły się naciski, które mają być bliżej głównej alei, pilnował, by to poświęcone jego przyjaciołom – Marysi Sawickiej, Annie Wąchalskiej i Stefanowi Siewierskiemu – znalazło się w eksponowanym miejscu. – Oni pomagali nam po wyjściu z getta. Stefek przypłacił to życiem. Anna jest najszlachetniejszym człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu. Choćby taka sytuacja: w tych pierwszych dwóch czy trzech tygodniach po akcji w kanałach przyszedłem do niej 5 minut przed godziną policyjną. Pukam, otwiera, ale stoi w drzwiach, tzn. nie daje mi wejść. Mówi, że Stefana zabili i chwilę temu wyszło od niej gestapo, ale mogą zaraz wrócić. Mimo to poprosiłem o przechowanie mnie. I ona, po tym wszystkim, pozwoliła mi zostać na noc.
W sporze o ocenę pomocy Żydom w czasie okupacji ma jasny pogląd: – Każdy naród powinien widzieć wszystkie strony swojej historii. Problem z Polakami polega na tym, że chcą dostrzegać tylko tę jasną, piękniejszą część swojej twarzy. Ciemniejszej już nie mają odwagi oglądać. Nie wiem, czy ktoś bardziej ode mnie ceni tych Polaków, którzy nam podczas wojny pomogli. Nie wiem, czy sam byłbym gotów zrobić więcej, niż oni zrobili dla nas. Potrafię zrozumieć, że ktoś nie chciał się narażać, ukrywając Żyda. Ale kiedy na ulicy wskazywał Niemcom Żyda albo wydawał żydowskie dzieci, to inna sprawa. O to mam pretensje. I nigdy nie podam komuś takiemu ręki tylko po to, by miało to służyć kosmetyce tej brzydszej części twarzy.
Przy okazji przytacza świeże wspomnienie: – Kilka lat temu byłem w Krakowie i spacerowałem ze znajomym o semickich rysach. Naprzeciwko nas szedł młody człowiek i kiedy był już blisko, niespodzianie splunął mojemu koledze między oczy. Mnie widać nie uznał za Żyda... Nie wiedziałem, co zrobić. Może i dobrze, że nie zareagowałem, bo ta menda była o głowę ode mnie wyższa, taki atleta... Nie do uwierzenia?
Ale o powstaniu w getcie Kazik mówi: – To było powstanie Żydów polskich. Urodziliśmy się w Polsce i byliśmy polskimi obywatelami. Na obchody 65 rocznicy zabiera synów i wnuki. Przyrzekł, że pokaże im Polskę. Niektóre już tu były, ale najmłodszej 12-letniej wnuczce chce pierwszy raz samemu o niej opowiedzieć. Na miejscu.