Siódmy w tej dekadzie zrealizowany poza Stanami Zjednoczonymi film Allena sfinansowali Włosi. Pokłócony z amerykańskimi producentami reżyser odpłacił się nowym sponsorom lukrowaną pocztówką z walentynkowym zapewnieniem, że drugiego takiego miejsca nie ma na całym świecie. Rzym podobnie jak stolica Katalonii, Londyn, Paryż czy Wenecja (w musicalu „Wszyscy mówią kocham cię”) prezentuje się zjawiskowo, niczym z przewodnika dla bogatych japońskich turystów. Zamiast rozkrzyczanej, zatłoczonej, brudnej, wieloetnicznej metropolii Allen eksponuje uroki nieśmiertelnej fontanny di Trevi, zabytkowego Forum Romanum, rozsłonecznionej piazza Venezia, nie zapomina oczywiście o wizycie w Kaplicy Sykstyńskiej i innych reklamowanych pod niebiosa atrakcjach Zatybrza. Banalność tego spojrzenia nie niesie ukrytej ironii. Odrealnia tylko, zamienia Wieczne Miasto w nierzeczywistą, wyśnioną metropolię, jakże inną od Nowego Jorku, zmitologizowanego choćby w pamiętnym „Manhattanie”, gdzie czuć było jego autentyczne emocjonalne i intelektualne zaangażowanie.
Gdzie Allen, tam zyski
Allenowski Rzym to tylko romantyczna dekoracja podtrzymująca złudzenie życia marzeniami. Fasada kryjąca chęć ucieczki w sztuczny, fantazyjny świat, powodowana irracjonalną tęsknotą autora oraz jego śmiesznym przeczuciem, że tam, dokąd nas ciągnie piękno sztuki, żyje się na pewno lepiej. Dla europejskich producentów to komiczne balansowanie na granicy rzeczywistości i fikcji stanowi wystarczający powód, by hojnie go wspierać. Z ich punktu widzenia filmowe sny Amerykanina spełniają pożyteczną funkcję artystycznego product placement, który w połączeniu z jego nazwiskiem gwarantuje skuteczną promocję turystycznych regionów. Jak do tej pory nikt – może z wyjątkiem zazdrosnych amerykańskich krytyków – nie poczuł się zawiedziony.
Przykładowo, nakręcona w Hiszpanii „Vicky Cristina Barcelona” okazała się dużym wydarzeniem, w sumie zarobiła blisko 100 mln dol., zaś malownicza miejscowość Oviedo, gdzie toczy się część akcji, zyskała status miejsca kultowego. Nominowana do Oscara komedia „O północy w Paryżu” przywróciła Allenowi królewską pozycję mainstreamowego komika. Okazała się największym sukcesem kasowym w całej trwającej już ponad pół wieku jego karierze (151 mln dol. zysku), dodatkowo przyczyniając się do utrwalenia w zbiorowej pamięci legendy Montmartre’u, gdzie żyła i tworzyła uwielbiana przez Allena bohema artystyczna z lat 30. XX w.
O kolejne projekty Amerykanina ubiega się teraz coraz więcej europejskich miast. Otwarty na propozycje Allen stawia pewne warunki, ale nie kaprysi. Budżet jego filmów nie przekracza na ogół kilkunastu milionów dolarów. Miejsce powinno być bajkowe, musi też kojarzyć się z miłością. Do stylowej Pragi, gdzie mieszkał podziwiany przez niego Kafka, bogatej Moskwy i St. Petersburga, nad którymi unosi się wciąż duch Dostojewskiego, coraz śmielej dołącza Kraków i Warszawa, skąd 77-letniego filmowca wabią jazzem i Szymborską.
Co dalej?
Niesłabnąca popularność Allena w Polsce to niewątpliwie dodatkowy atut, ale czy decydujący? Z racji jego żydowskich korzeni większe szanse ma chyba Jerozolima, jak na razie jednak autor „Strzałów na Broadwayu” nie zamierza się spieszyć i deklaruje zmianę planów. Jego najnowsza, zaprawiona nutą goryczy komedia roztrząsająca problemy śmierci, prawdy, miłości, zaufania i Boga rozgrywać się będzie w San Francisco.
W odróżnieniu od innych filmowych marzycieli, jak Wenders czy Antonioni, którzy także idealizowali wielkomiejskie przestrzenie, Woody Allen wydaje się minimalistą. Nie tworzy jakiejś przesadnie wyrafinowanej wizji. Zadowala się pobieżną obserwacją, grą symboli i stereotypów, z której wyniknie czasami jakiś żarcik na temat wyobcowania cudzoziemców czy bezradności amerykańskich turystów w obliczu skomplikowanej urbanistyki ciasnych, krzyżujących się bezładnie europejskich uliczek.
Cały ciężar wyrazistej, bezkompromisowej refleksji (satyry) przenosi w rejony zabarwionej dystansem i humorem psychologii. Istotą są zawsze kwestie uniwersalne: nieobliczalne zachowania trzeźwo myślących bohaterów, tracących głowę wskutek uczuciowych turbulencji, czyli nieodgadnione sekrety ludzkich serc.
Allen wielokrotnie i do znudzenia tłumaczy w wywiadach, że świat jest komedią dla myślących i tragedią dla czujących. Że ze wszystkich trudności najbardziej zajmują go stosunki miłosne. Już ćwierć wieku temu na łamach „Hot Press” przekonywał, że „ludzie albo kochają, albo zakochują się, odkochują, szukają miłości, próbują jej uniknąć. Boże, są miliony odmian. Potem zaczyna się problem z komunikacją. Chodzi o to, co się określa jako zależność. Zawsze jest to związane ze strachem. Zależność i strach ręka w rękę idą ulicą. Właśnie dlatego życie jest bolesne”.
„Zakochani w Rzymie” wpisują się w ten ciąg podszytych humorem melodramatów o poszukiwaniu prawdziwej miłości, chociaż stosunek Allena do tajemnicy pożądania zmieniał się z biegiem lat i nie jest już tak naiwny (ortodoksyjnie psychoanalityczny) jak we wczesnym okresie jego twórczości. Trudno sobie na przykład wyobrazić, by któraś ze stworzonych przez niego postaci powtórzyła obecnie słowa Mii Farrow z „Purpurowej róży z Kairu”: „Spotkałam wspaniałego mężczyznę, istnieje tylko w mojej wyobraźni, ale cóż to szkodzi? Nie można przecież mieć wszystkiego naraz”. Apoteoza absurdu – jak w słynnym końcowym zdaniu „Pół żartem pół serio”: „Nikt nie jest doskonały” – wynosząca wiarę w możliwość osiągnięcia szczęścia na przekór wszelkim przeciwnościom, została zastąpiona zwątpieniem i cynizmem.
W „Zakochanych w Rzymie” znajdziemy wiele powtórzeń, wariacji i wątków przerabianych wcześniej. Powraca na przykład wspomniana historia naiwnej, ubogiej dziewczyny (Alessandra Mastronardi) zakochanej w amancie filmowym. Gwiazdor nie schodzi do niej wprost z ekranu, tylko spotkany na ulicy zaprasza ją bez ceregieli do wynajętego pokoju hotelowego. Pojawia się też postać femme fatale, niezwykle doświadczonej seksualnie aktorki (Ellen Page), zaliczającej orgazmy zarówno z kobietami, jak i gejami, uwodzącej niepotrafiącego się jej oprzeć młodego, żonatego architekta (Jesse Eisenberg). Podpowiadający mu, jak się powinien zachować, Alec Baldwin powtarza rolę wszechwiedzącego mentora albo chóru greckich bogów komentującego grzechy i przewinienia niedoświadczonego, bezradnego młodzieńca, którym, o ironio, okazuje się on sam.
Więcej seksu
Woody Allen po sześciu latach niewystępowania znów parodiuje sam siebie. Gra panicznie bojącego się śmierci sfrustrowanego reżysera operowego na emeryturze, znanego m.in. z wystawienia „Toski” w budce telefonicznej. Nawet najbardziej „włoski” pomysł Amerykanina, jakim było obsadzenie Roberto Benigniego w roli znerwicowanego urzędnika stającego się celebrytą, wydaje się nawiązaniem do Zeliga. Mówi o kimś, kto zyskuje sławę, choć jest kompletnym zerem.
Coraz większy smutek, ponury, gorzki ton przebija z większości europejskich filmów Allena. Ich wielowątkowe fabuły, coraz mniej skomplikowane, za to z pęczniejącą liczbą niedobranych par, niewiernych małżeństw, oszukanych kochanków sprowadzają się w zasadzie do śledzenia techniki wymiany partnerów względnie upokarzających powrotów. Poważne wątpliwości moralne pojawiające się na wczesnym etapie jego twórczości przy pytaniu zdradzić czy nie, ustępują miejsca hazardowi. Co zyskam, a co stracę idąc do łóżka z przystojnym brunetem albo seksowną blondynką? Chodzi o proste, wymierne korzyści, czystą przyjemność, która wyraźnie wygrywa konkurencję z wyrzutami sumienia. Stracona szansa boli przecież bardziej, wzbudza większy żal, a ponadto grozi wywołaniem beznadziejnej, wyniszczającej romantycznej tęsknoty.
Uwolnieni od etycznych hamulców, wystawieni na rozliczne pokusy, mamieni obietnicą erotycznych przygód przyzwoici bohaterowie Allena wykazują niesłychaną łatwość pakowania się w nieodpowiednie związki. Zwykło się mówić, że przyczyną jest niewdzięczny los. Allen dawno przestał jednak pokazywać, że kryje się za tym jakiś perfidny plan złośliwego demiurga. Odpowiedzialność za klęski ponoszą wyłącznie oni sami. Zwłaszcza winne są ich rozbudzone ambicje i niezaspokojone marzenia.
Donkiszoteria ludzi goniących za enigmatycznym szczęściem przypomina w jego filmach tor kuli bilardowej. Im szybciej się toczy, tym więcej zaskakujących zderzeń, dziwnych kombinacji, ruchów prowadzących donikąd. Szczęście wymyka się z rąk niejako automatycznie, prawem przypadku. Szansą na odzyskanie względnego spokoju jest rozpoczęcie nowej gry.
Mimo pozorów podejmowania mydlanych problemów, coraz posępniejsze filmy Allena przeważnie kończą się takim zatrzymaniem, udawaną harmonią, powrotem do punktu wyjścia. Widać to chyba najlepiej w „Vicky Cristina Barcelona”, gdzie młode bohaterki (grane przez Rebeccę Hall i Scarlett Johansson) różniące się temperamentem, usposobieniem i przede wszystkim wymaganiami w sprawach seksu i miłości, dzięki namiętnemu romansowi z tym samym mężczyzną doświadczają absolutnej irracjonalności uczuć. Chcąc zachować psychiczną równowagę, udają, że nic właściwie w ich życiu nie zaszło. Trudno to nazwać happy endem. Chyba że potraktuje się zakończenie dowodzące nielogiczności ludzkiej natury oraz fałszywości wiedzy, jaką bohaterki posiadają na swój temat, jako kolejny dowcip reżysera manifestującego niewiarę w sens zdrowego rozsądku, a przy okazji całej reszty też.
Pozostaje jeszcze kwestia, kto te kule bilardowe wprawia w ruch? Wiadomo nie od dziś, że Allen ateista obsesyjnie krąży wokół tematu nieobecności Boga we Wszechświecie, co niektórzy uznają za dowód jego religijnej pasji. Nie będzie więc chyba nadużyciem, jeśli w slapstickowej, pierwszej scenie „Zakochanych w Rzymie” dopatrzymy się stosownej metafory. Narratorowi filmu, którym okazuje się policjant kierujący na skrzyżowaniu ruchem ulicznym, wydaje się, że to on właśnie utrzymuje porządek i panuje nad wszystkim. Tymczasem nikt na niego nie zwraca uwagi. Jego występ to tylko błaznowanie. W finale rozbrzmiewa słynna aria „Śmiej się pajacu”. Lepszej pointy nie można było wymyślić.