Wrogiem numer jeden stał się Michał Boni, minister administracji i cyfryzacji. Jeszcze nie tak dawno sojusznik, gdy na Kongresie Kultury w 2009 r. śpiewał na pożegnanie, a potem przekonywał premiera, by podpisał w 2011 r. Pakt dla Kultury. Boni wysiadł z kulturalnego tramwaju na przystanku wolność – gdy w ubiegłym roku wybuchły protesty przeciwko porozumieniu ACTA, dołączył do ACTA-wistów, do czego przekonał też premiera. Wbrew stanowisku ministra kultury, który do dziś, podobnie jak wielu twórców, jest zdania, że rząd ustąpił pod naciskiem ulicy rozumiejącej wolność w Internecie jako nieograniczony, darmowy dostęp do treści.
Rozpalona przed rokiem nieufność nigdy nie wygasła, tak jak od początku istnienia Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji trwają spory kompetencyjne, czy może ambicjonalne, między tym resortem a Ministerstwem Kultury. Gdy w lutym MAiC zorganizował drugą edycję Kongresu Wolności w Internecie, nieobecność wysokiego przedstawiciela resortu kultury była bardzo widoczna, choć efekt spalił premier. Bo jednak Donald Tusk pozostał wierny sprawie wolności i osobiście otworzył Kongres, zapewniając przy okazji uczestników, że zmianę stanowiska w sprawie ACTA uważa za najlepszą decyzję, jaką podjął w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy.
Twórcy w słowa premiera wsłuchiwali się uważnie, bo padły w kontekście prac nad dwiema ważnymi z ich punktu widzenia ustawami: o otwartych zasobach i o świadczeniu usług drogą elektroniczną. A potem napisali list, który wywołał niespotykane od miesięcy poruszenie – w ciągu kilku dni podpisało się pod nim ponad 800 osób, wśród nich Agnieszka Holland, Józef Hen i wiele innych znakomitości polskiej kultury. Protestują w nim przeciwko sposobowi, w jaki MAiC pracuje nad wspomnianymi ustawami, i ostrzegają, że po ich wdrożeniu Polska stanie się rajem dla piratów internetowych, a twórcy i przemysły kreatywne zostaną pozbawione źródeł egzystencji. Oczekują więc od premiera, by określił rolę środowisk twórczych w wizji państwa.
Już tytuł epistoły zwraca uwagę: „Apel reprezentantów środowisk kreatywnych”, a potem, jak u Hitchcocka, napięcie rośnie – inwokacja z Andrzeja Sapkowskiego o roli kultury narodowej, cytat z wojennej wypowiedzi Churchilla, która nie miała miejsca, oraz odwołanie do błędnych statystyk opisujących brytyjskie przemysły kreatywne. Hm, dlaczego tysiąc poważnych osób podpisało list, którego fragmenty krążą już jako internetowe memy?
Mobilizacja twórców to rozpaczliwy wyraz przeczucia nadchodzącej katastrofy. Pierwsze wyraźne symptomy ujawniły się podczas Kongresu Kultury w 2009 r. – pokazał on, że wyczerpał się feudalno-półnowoczesny model zarządzania kulturą, zwany eufemistycznie mecenatem państwa. W systemie tym publiczne środki dystrybuowane są w ramach klientelistycznych układów, które najlepiej wyraża jeden z konferencyjnych dowcipów ministra Zdrojewskiego: „Zadzwonił do mnie dyrektor Opery Narodowej z prośbą o spotkanie. Odpowiedziałem mu, że dziś mnie na to nie stać”.
Uczestnicy Kongresu nie dali się jednak przekonać, że alternatywa polega na wycofaniu się państwa z kultury. Na nic się zdała niezbyt subtelna argumentacja Leszka Balcerowicza, który życzliwie stwierdził, że ludzie kultury mają mentalność sowieckich działaczy. Nie ulegli żelaznej logice i uparli się, że chcą jeszcze większego publicznego zaangażowania w kulturę oraz uspołecznienia zarządzania tą sferą życia. W rezultacie powstał obywatelski projekt ustawy o mediach publicznych oraz ruch Obywateli Kultury, który doprowadził do podpisania przez rząd Paktu dla Kultury, a w nim zobowiązania do zwiększenia nakładów do 1 proc. budżetu państwa.
Katastroficzne poczucie
Minister kultury melduje systematycznie, że rząd zobowiązanie wypełnia i do 2015 r. nakłady osiągną obiecany 1 proc. budżetu. Do tego dochodzą bezprecedensowe inwestycje w infrastrukturę kultury: kto dziś w Polsce ma piękniejszą operę niż Białystok? A do góry idą mury Muzeum Historii Żydów Polskich, Europejskiego Centrum Solidarności, Muzeum II Wojny Światowej, Międzynarodowego Forum Muzyki – resort kultury podobno najlepiej wysysa unijne środki. Skąd więc to katastroficzne poczucie?
Wystarczy wczytać się w statystyki GUS. Mimo nominalnego wzrostu nakładów z budżetu państwa łączne nakłady na kulturę systematycznie maleją. Wyraźnie dało się to już odczuć w 2011 r. – zaczęły oszczędzać samorządy, zmniejszyły się także wydatki prywatne. Rollercoaster rozpędzi się na dobre dopiero w tym roku, kiedy gospodarcze spowolnienie przełoży się niekorzystnie na budżety domowe, a potem na wpływy do kas gmin. Ludzie bez pracy i gminy mające twarde zobowiązania płatnicze przy malejących wpływach podatkowych pozostaną bez wyjścia. Zaoszczędzą na tym, na czym już w tej chwili oszczędzają Brytyjczycy czy Holendrzy. Na kulturze. Cięcia w tych krajach sięgają nawet 30 proc.
Oszczędności to przecież nie pierwszyzna, tylko że tym razem impulsowi recesyjnemu towarzyszy głęboka zmiana strukturalna – cyfryzacja i globalizacja. Zmienia się wszystko: produkcja, dystrybucja, krytyka kultury, uczestnictwo w kulturze, a także w istocie polityka, o czym można się było przekonać podczas protestów przeciw ACTA. Jednocześnie w samej kulturze niewiele się zmieniło pod względem systemowym.
Obywatelski projekt ustawy o mediach publicznych trafił do kosza, politycy nie zaproponowali jednak niczego w zamian. Telewizja Polska jest więc w stanie przeciągającej się agonii, co nie oznacza jedynie słabej jakości programu. TVP uczestniczyła także w produkcji filmowej. – W tej chwili budżet produkcyjny to 3,5 mln zł, a więc tyle, co na jeden niskobudżetowy film – tłumaczy reżyser Krzysztof Krauze. Jakie to ma znaczenie? – Polski Instytut Sztuki Filmowej finansuje produkcję filmową do połowy budżetu, pozostałe środki trzeba zdobyć – wyjaśnia Krauze. – Ważnym współproducentem była TVP oraz Canal+. TVP obcięła budżet, Canal+ wycofał się z produkcji. W konsekwencji system finansowania filmów może się załamać.
Akurat ta sfera polskiej kultury zyskała w ostatnich latach najbardziej. Od chwili przyjęcia ustawy o kinematografii (twórcy pamiętają, że posłowie PO głosowali przeciw) i powołaniu PISF w 2005 r. zwiększyła się liczba polskich filmów oraz poprawiła ich jakość. Najlepszym dowodem wzrost zainteresowania publiczności. W 2005 r. polskie filmy obejrzało 700 tys. widzów, w 2011 r. już 11 mln, co dawało 30 proc. kinowej widowni. Mimo spektakularnego wzrostu polskiemu filmowi daleko jednak do rynkowej samowystarczalności. – Inwestycja w film zwraca się, gdy obejrzy go więcej niż 700 tys. widzów – mówi Agnieszka Odorowicz, dyrektorka PISF.
Podobnie rozregulowywać się zaczyna rynek książki. W 2012 r. po raz kolejny zmalały obroty wydawców, odnotował analityk rynku Łukasz Gołębiewski. Problem nie tylko w słabnącej koniunkturze, lecz również w kryzysie systemowym. Rynek podbijają księgarnie oferujące tanie książki po obniżonych cenach, których pozbywają się wydawcy walczący rozpaczliwie o płynność finansową. – Najbardziej jednak pokrzywdzeni są autorzy – zauważa Monika Regulska prowadząca Agencję Literacką Syndykat Autorów, reprezentującą 20 pisarzy. – Autor, teoretycznie najważniejszy element łańcucha wydawniczego, musi zadowolić się resztkami, obieg książki kontrolują całkowicie dystrybutorzy.
Dobra strategia
Z tego względu większość pisarzy nie ma co w Polsce liczyć na to, by utrzymać się z pisania książek. Muszą dorabiać jako publicyści i scenarzyści, ewentualnie traktują pisanie jak hobby po godzinach pracy. Problem w tym, że rynek prasy także przeżywa strukturalny kryzys i gazety coraz słabiej płacą za teksty. Nie tylko pisarzom, rzecz jasna. Kompozytor i krytyk muzyczny (spoza Warszawy) jest w stanie miesięcznie zarobić 5–6 tys. zł, z czego połowę zapewnia mu etat nauczyciela akademickiego. Pozostałe pieniądze uzyskuje z tantiem wypłacanych przez ZAiKS oraz okazjonalnych zamówień. Publicystyka muzyczna, która mogłaby być kolejnym strumieniem dochodów, stała się źródłem kosztów: – Obsługując festiwal w Berlinie, mogę zarobić do półtora tysiąca, pobyt przez tydzień kosztuje mnie jednak trzy–cztery tysiące.
To tylko kilka ilustracji pokazujących, że dość subtelny system funkcjonowania kultury się rozregulowuje. Nigdy nie był doskonały, ale umożliwiał trwanie, a nawet, jak w przypadku filmu, rozwój. Niektórzy twórcy całkiem nieźle w nim funkcjonowali. Największe tantiemy, jakie ZAiKS wypłacił pojedynczemu autorowi w ubiegłym roku, wyniosły blisko 1,4 mln zł. To jednak wyjątek, 81 proc. twórców obsługiwanych przez ZAiKS zainkasowało poniżej 10 tys. Rzeczywiście, wystarczy porozmawiać z dobrymi kompozytorami – ich wpływy z tantiem rzadko przekraczają 10 tys. zł rocznie, bez etatu w szkole lub uczelni muzycznej trudno zarobić więcej niż 3 tys. miesięcznie.
Równolegle do rozkładu starych form i instytucji trwają gorączkowe poszukiwania nowych sposobów twórczego życia. Marta Dzido i Piotr Śliwowski prowadzą studio filmowe Emotikonfilm. Interesują ich produkcje o tematyce społecznej i kulturalnej, właśnie pracują nad filmem „Solidarność według kobiet”, dokumentem mającym przypomnieć znaczenie kobiet w Solidarności. Mimo ciekawego projektu i dobrego scenariusza nie zdobyli od razu finansowania, tylko wsparcie w postaci stypendiów z Funduszu Wyszehradzkiego i Ministerstwa Kultury.
Odbijając się od kolejnych drzwi, postanowili wypróbować portal Wspieramkulture.pl, miejsce, gdzie można przedstawić pomysł z nadzieją, że internauci pomogą w jego realizacji.
– Zbiórka trwała 60 dni i udało się: nie tylko zebraliśmy ponad 100 proc. kwoty, ale także uwierzyliśmy na nowo w sens tego przedsięwzięcia – mówi Dzido. – Liczba pozytywnych komentarzy, maili od nieznanych nam osób, które są ciekawe tego filmu, sprawiła, że dostaliśmy potężny zastrzyk energii do dalszych prac.
Na film jest, a z czego żyć? – Mam miesiące, kiedy musi mi wystarczyć kilkaset złotych, nie stać mnie na luksus ubezpieczenia zdrowotnego – przyznaje Dzido. Bywa lepiej, warto jednak pamiętać, że Śliwowski i Dzido nie są już anonimowymi twórcami – ich wcześniejszy film „Downtown. Miasto Downów” zyskał uznanie na festiwalach, również za granicą. Trudno się więc dziwić frustracji twórców i producentów przeczuwających trudny czas. Nie musi on jednak oznaczać katastrofy. By jej uniknąć lub przynajmniej zmniejszyć skutki, warto właściwie rozpoznać zagrożenie i przyjąć dobrą strategię.
Niezależnie od skarg do premiera los kultury i twórców zależy od odbiorców ich dzieł. Badania pokazują jednoznacznie, że aktywni uczestnicy kultury w ogóle to także aktywni użytkownicy Internetu. Kto w Polsce nie korzysta z Internetu, nie chodzi także do teatru, kina i kupuje mniej książek. Internauci, nie politycy, to naturalni sprzymierzeńcy twórców, warto jednak zrozumieć ich potrzeby. Np. z badań przeprowadzonych dla PISF wynika, że w sieci kryje się olbrzymi potencjał dla rozwoju branży filmowej, musi się ona jednak dogadać wewnętrznie i przygotować ofertę w sposób zrozumiały oraz atrakcyjny dla współczesnego uczestnika kultury.
To wskazówka dla wszystkich instytucji kultury. Wiele z nich już zaczęło się zmieniać. Twórcy, jeśli chcą wygrać, muszą więc najpierw przekonać do swoich racji odbiorców. Z nimi razem przekonają polityków. Odwrotna kolejność doprowadzić może do powtórki sytuacji z Holandii. Konserwatywny rząd holenderski, który zainicjował politykę oszczędności w kulturze, posługiwał się – ku uciesze swoich wyborców – argumentem, że sztuka to „lewackie hobby”. Obecny centrolewicowy rząd zmienił język, politykę cięć jednak utrzymał.