Niby wszystko to wiem: od prawie 15 lat jestem z krakusem, znam milion jego krakowskich opowieści, Kraków bardzo lubię i często odwiedzam, „Moralność pani Dulskiej” czytałem i oglądałem mnóstwo razy, napisaliśmy z Piotrem trzy tomy historii o profesorowej Szczupaczyńskiej, która jest tak dogłębnie krakowska i zdulszczona, jak to tylko możliwe – a jednak nadal mnie to zaskakuje. Nadal mnie zaskakuje, że pod Wawelem wszystko nadal tak samo, że jak po uczcie u Wierzynka włożono w szuby naftalinę, to do dziś ta naftalina ma się znakomicie i jest obnoszona po mieście, na sumie w Mariackim ubogaca powietrze swą nutą niezmienną; i wreszcie, że krakowskie Muzeum Narodowe nadal jest zarządzane przez rozległe potomstwo (z prawego łoża, rzecz jasna) pani Felicjanowej Dulskiej.
Zaczęło się rok temu, kiedy odwiedziliśmy w Zakopanem Atmę, muzeum Karola Szymanowskiego, wielkiego heteroseksualnego kompozytora polskiego. Wiadomo, Zakopane, jakby góral wszedł do Atmy i dowiedział się, jak się sprawy miały, że ci „Harnasie” coś za bardzo nawoływali do jednego długorzęsego: ty mlady brat, ty są z nami stowarzis, i nieprzypadkowo nazywali go kohanećkiem, toby przecież z krzykiem wypadł, pędził na oślep i ocknął się dopiero na Hali Kondratowej, hej, ciemną nocką, hej. Więc Muzeum Narodowe Dulszczyzny w Krakowie, oddział Atma, o górala dba.
Mogą sobie zatem wisieć na ścianach różne zdjęcia mniej lub bardziej roznegliżowanych młodzieńców, wszystkich tych kochnów i lifarów, ale uwaga widza przykuwana jest jednak do Matki Boskiej. Zresztą sza, wszystko to są wyłącznie przyjaciele. Jarosław – na wszelki wypadek z żoną. I w mundurze. Jak w mundurze, to wiadomo przecież, że hetero. Zygmunt Mycielski mieszkał w Atmie na pięterku, a Karol przegrywał mu Pieśni kurpiowskie. Nawet zwykły breloczek do dewizki w kształcie żołędzia mógłby się źle kojarzyć, więc został opisany jako amulet metalowy w kształcie pocisku. Szymanowski to wielki, zapracowany Polak, a zatem człowiek bez życia prywatnego – ale na szczęście mamy dział karykatur, gdzie możemy zobaczyć Karola Szymanowskiego – nieodpartego uwodziciela, otoczonego orszakiem przyjaciół i adoratorek, oraz kawałek Berezowskej o tym, jak kompozytora oblężyły najwytworniejsze i najpiękniejsze damy Paryża. Jest też tejże Berezowskiej rysunek, gdzie kontessy i diuszessy oblegają. Ciasno.
Na tym nie koniec. Wiosną w głównym gmachu poszliśmy na wystawę Wyspiańskiego. Dużą, przekrojową. I gruntownie przemyślaną. Cały czas ten Wyspiański cosik choruje. Tu mu na coś choroba nie pozwala, tam chorobą osłabiony, ówdzie stan ciężki, no człowiek myśli, że go zaraz ta choroba do grobu wpędzi (spojler alert: wpędziła). Ale na co chorował – nie wiadomo. Może gruźlica, może grzybica, zapalenie opon, wrzód pokaźny z ropą, może serca wady, a może zajady. Tak, wiem, rymuje się też „krętek blady” – ale nie twórcom wystawy. Wiadomość o charakterze tajemniczej choroby rzucili oni en passant na jednej z dziesięciu tablic z biografią przy wejściu na wystawę: artysta przyznaje się ciotce, że zachorował na syfilis. Mnie to bardzo bawiło, Piotra mniej, bo on jednak krakus i krakowskiej hipokryzji wydał bój śmiertelny (acz chyba skazany na porażkę), więc co wchodził do jakiejś sali, co widział wzmiankę o chorobie, to szeptał: „O, zobacz, strasznie ten Wyspiański biedny...”, po czym dodawał głośno: „... BO CHOROWAŁ NA SYFILIS!”. Trzeba przyznać, że robiło to niejakie wrażenie na pozostałych zwiedzających, zwłaszcza na paniach w słusznym wieku, które wyglądały, jakby chodziły z małym Stasiem do przedszkola. Ale mój mąż, lepsza połowa Maryli Szymiczkowej, szedł dalej, niesiony słusznym gniewem, a kiedy po wyjściu z ekspozycji znalazł kawałek Hyde Parku, gdzie można było napisać kredą, co kto chce, wybrał kredę w kolorze biskupiego fioletu i drukowanymi literami obwieścił, jaka była przyczyna zgonu wielkiego polskiego artysty. Podejrzewam, że obsługa starła to po kwadransie.
Ostatnia moja wizyta u Anieli Dulskiej to świeżo otwarty Pawilon Czapskiego. W urokliwym ogrodzie Muzeum-Numizmatyki-które-z-pewnością-ma-swoich-widzów-choć-nie-należę-do-ich-ani-ja-ani-nikt-mi- znany powstał zgrabny, dobrze zaprojektowany oddział, poświęcony kolejnemu wielkiemu polskiemu artyście bez życia osobistego. Poza obrazami i zrekonstruowanym pokojem z Maisons-Laffitte, przy Jerzym Giedroyciu (zupełnie przypadkowo innym wybitnym polskim intelektualiście bez życia osobistego), jest spora część biograficzna. No, myślę sobie, coś musi być, w końcu wyszły niedawno dwa tomy listów do Ludwika Heringa, mamy zapis tej wielkiej miłości, przerwanej przez wojnę, rozdzielonej przez XX-wieczną historię, ale trwającej dalej, w tęsknocie, w listach. Ale nie w Krakowie, do Krakowa nie dotarło. Przyjaciel. Brat. No bo tak: mamusię Czapski miał, siostrę miał, ukochanych opiekunów (służbę w majątku) miał, z wszystkimi komunikował się, o wszystkich pisał, ale części wstydliwych do tego nie mieszajmy. No żebyż żona. Żebyż kochanka, jak u porządnych ludzi. To by się powiedziało, napisało, zdjęcie umieściło, obrazek najchętniej. A tak?
W Krakowie Szymanowski, Giedroyc, Czapski w XXI w. nadal jak te panny u Miłosza: ciało bez dziurek mają, gładkie jak u lalki/i nikt ich nie potrafi zaprosić na piwo.
Piwo, ostatecznie, by uszło.
***
Jacek Dehnel – pisarz (m.in. powieści „Saturn”, „Lala”, „Matka Makryna”, „Krivoklat”), poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz. Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (gratów), prowadzi blog poświęcony międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”, nie prowadzi samochodu. Decyzją Rady Języka Polskiego został Młodym Ambasadorem Polszczyzny.