Przy przerażających scenach w horrorach niektórzy widzowie nie tylko zamykają oczy, ale próbują też zatkać sobie uszy. Słuch powiązany jest z naszymi emocjami nawet mocniej niż wzrok i tylko uszy nieprzerwanie rejestrują wszystko, co dzieje się naokoło ciała. Dobrze wiedzą o tym ludzie odpowiedzialni za udźwiękowienie i muzykę do filmów grozy. Wykorzystują najchętniej bardzo konkretny rodzaj krzyku, a także podobny do jego przebiegu rodzaj melodii. Kierują się zasadą: im krzyk jest bardziej chaotyczny i nieprzewidywalny, im bardziej nieregularna staje się też ścieżka dźwiękowa, tym ludziom w kinach trudniej to, co słyszą, po prostu zignorować.
Zajmowali się tym dotąd bardziej intuicyjnie dźwiękowcy i muzycy, ale kilka lat temu w Los Angeles połączyli oni siły i wraz z Danielem Blumsteinem, naukowcem z Uniwersytetu Kalifornijskiego, który bada mechanizmy ewolucji, zaczęli się temu zjawisku dokładniej przyglądać. Blumstein wcześniej analizował odgłosy wydawane przez młode drapieżniki wzywające na pomoc swoich rodziców. Nagrań tych odgłosów używają też polujący na te gatunki myśliwi. Ale i sam naukowiec, jak się później okazało, też nie był obojętny na te nawoływania. Z jego badań wynikało również, że zwierzęta słuchające nagrań krzyków z horrorów takich jak „Carrie” czy „Lśnienie” także reagowały niepokojem. Przeanalizował zatem ponad setkę filmów i wykazał, że ludzkie krzyki przerażenia naśladują swoją strukturą zwierzęce alarmy. Pełnią też podobną funkcję obrony bądź ostrzeżenia. A jeżeli zwierzę, które jest atakowane lub ranne, zaczyna głośno nawoływać, to dlatego, że gorączkowo wymaga od innych zwierząt uwagi. Z tego powodu krzyk w kinie również jest trudny do zignorowania. Działa przecież na odruchy pierwotne, wspólne dla ludzi i zwierząt.
Indiańska strzała
Źródłem wykorzystywanych w horrorach nieliniowych zniekształceń dźwięku są często pokrętła konsoli w studiu nagraniowym. Gdy krzyki i prosta muzyka zaczynają brzmieć w filmie brudno i szorstko, a szybkie zmiany częstotliwości dają przenikliwy efekt, od którego sztywnieją włoski na całym ciele. Choć nagranie ostrego, przerażającego krzyku nie jest wcale proste.
Jerzy Skolimowski z tego poszukiwania uczynił temat filmu „Krzyk” („The Shout”) z 1978 r. Sam nagrał swój chrapliwy wrzask i włożył go w postprodukcji w usta jednego z dwóch głównych aktorów. Gra on dziwnego gościa, zaproszonego do domu przez brytyjskiego kompozytora. Mężczyzna twierdzi, że nauczył się od Aborygenów krzykiem zabijać ludzi. Scenę wrzasku Skolimowski nakręcił na wydmach w angielskim dystrykcie North Devon, które od Oceanu Atlantyckiego wgryzają się kilka kilometrów w głąb lądu. Dźwięk, którego grozę potęguje jeszcze ta wyjałowiona sceneria, jest rzeczywiście przerażający. Trwa 23 sekundy i został zarejestrowany w nowym w latach 70. systemie Dolby Stereo. Za resztę elektronicznej ścieżki dźwiękowej odpowiadać mógł David Bowie, ale ostatecznie zajęli się nią dla Skolimowskiego dwaj muzycy grupy Genesis, Tony Banks i Mike Rutherford.
Nie wszyscy filmowcy wkładają w oddanie mocy krzyku tyle wysiłku, co Skolimowski. Dźwiękowcy identyfikują około piętnastu żeńskich i męskich krzyków, które przez ostatnie kilkadziesiąt lat stale powtarzają się w filmach. Kiedyś wynikało to z wygody. Wszystko rejestrowane było przecież na celuloidowej taśmie, a to wymagało dobrej synchronizacji dźwięku i obrazu. Czasem na etapie montażu trzeba było dograć dźwięk albo znaleźć pasujący odpowiednik zarejestrowany przy innej okazji – krzyk, który sprawdził się już we wcześniej zmontowanym filmie. Nierzadko wiązała się z tym pewna dysproporcja i dźwięki wykorzystywane na taśmach kilkadziesiąt lat temu wydają się głośniejsze lub cichsze, obce ich nowej filmowej otoczce. Dziś wracanie do tych sprawdzonych krzyków często ma charakter środowiskowego żartu, pozdrowienia wysyłanego przez dźwiękowców kolegom po fachu. Co ciekawe, jedynie męskie, powtarzające się w filmach krzyki, mają swoje nazwy. Najsłynniejszy jest krzyk Wilhelma. Jego nazwa pochodzi od imienia krzyczącego, bo ugodzonego indiańską strzałą kowboja z westernu „The Charge at Feather River” Gordona Douglasa z 1953 r.
Ten sam krzyk, niespecjalnie przerażający, nieudany, bo raczej komiczny i przesadzony w ekspresji, wykorzystano w tym filmie jeszcze kilkakrotnie. Jednak to nie Wilhelm był pierwszym, który krzyczał Wilhelmem. Dźwięk nagrany został na potrzeby sceny z innym kowbojem pożeranym przez aligatora, w westernie „Odległe bębny” Raoula Walsha z 1951 r. Grał w nim Gary Cooper. Ale nazwę temu krzykowi nadał i spopularyzował go dla współczesnej widowni Ben Burtt, który w 1977 r. odpowiadał za dźwięk w pierwszym z nakręconych epizodów „Gwiezdnych wojen” George’a Lucasa.
Burtt traktował przez wiele lat krzyk Wilhelma jako swoją dźwiękową wizytówkę. W scenie, gdy Luke Skywalker i księżniczka Leia próbują uciec z Gwiazdy Śmierci, a Luke strzela do szturmowca, ten spada z platformy i krzyczy właśnie Wilhelmem. Ten sam wrzask pojawił się potem w prawie 400 produkcjach telewizyjnych i kinowych. Choć wykorzystywany był w tak różnych filmach, jak „Toy Story” (1995 r.) Johna Lassetera, „Poszukiwacze zaginionej Arki” (1981 r.) Stevena Spielberga czy „Władca Pierścieni” (2002 r.) Petera Jacksona, to zapisał się również w historii horroru. Można go usłyszeć w około 40 takich produkcjach, jak m.in. w „Duchu” (1982 r.) Tobe Hoopera, „Hellboyu” (2004 r.) Guillermo del Toro czy „Resident Evil: Zagładzie” (2007 r.) Paula W.S. Andersona.
Krzyk Wilhelma pojawiać się będzie zapewne także w kolejnych filmach. Choć dziś już nie ma nawet pewności, jak nazywał się aktor, który nagrał go po raz pierwszy do „Odległych bębnów”. Wiemy, że na początku lat 50. przy tego typu efektach pracowało kilka osób, m.in. amerykański aktor i piosenkarz Sheb Wooley, który – jak twierdziła wdowa po nim – dumny był właśnie z tego, że nagrywał co pewien czas na potrzeby filmów okrzyki bólu. Wiemy też, że na zachowanej taśmie ów anonimowy krzykacz wypróbowywał różne dźwięki, które wydawały się pasować do reakcji na ugryzienie aligatora. I niektóre z tych okrzyków bólu są zdecydowanie bardziej udane od krzyku Wilhelma.
Jelonki na drodze
Krzyki w różnych wariantach ważne są zwłaszcza w slasherach, czyli w podgatunku horroru, w którym zawsze psychopata śledzi i morduje grupę znajomych. Morderca, czyli tak zwany boogeyman, jest zazwyczaj zamaskowany, silny fizycznie i w nadnaturalny sposób odporny na obrażenia. Zadaje ból preferowanym przez siebie narzędziem, np. piłą mechaniczną lub nożem kuchennym. Eliminuje najpierw tych, którzy są z jakiegoś powodu mocniej rozkojarzeni (działają nieinteligentnie bądź są pod wpływem narkotyków, nadużywają alkoholu albo są nastolatkami, które zaczęły już uprawiać seks). Boogeyman ściera się w slasherach – zgodnie z konwencją – ze scream queen (dosł. królową krzyku) albo z final girl, czyli z młodą dziewczyną, która jest ładna, ale jest również sprytna, inteligentna i nieskoncentrowana w życiu na mężczyznach. Dla niego okazuje się z zasady mocnym przeciwnikiem.
W horrorach z lat 50. i 60., kiedy pojawiało się zagrożenie, bohaterki zastygały jeszcze w bezruchu i zachowywały się tak jak jelonki w światłach ciężarówki. Jedyną formą obrony przed zbliżającym się w ich stronę zagrożeniem był właśnie krzyk. A żeby opanować szalejące emocje, bohaterki wbijały zęby w pięść. Ten gest, wydawałoby się nienaturalny, tak dobrze wyglądał przed kamerą, że stał się niezwykle popularny. Nawet w „Psychozie” (1960 r.), która była zalążkiem dla klasycznych slasherów, główna bohaterka Marion Crane (Janet Leigh) krzyczy jeszcze tylko dlatego, że się przestraszyła. W następnym dziesięcioleciu slashery dobudują do tego krzyku głębsze podłoże psychologiczne.
Ze względu na cenzurę Alfred Hitchcock zdecydował się scenę morderstwa pod prysznicem zmontować w szybkiej sekwencji – tak by każde cięcie oznaczało kolejne uderzenie nożem. Scena wiązała się z różnymi komplikacjami technicznymi zupełnie niezwiązanymi z dźwiękiem. Problem polegał na utrzymaniu nienaturalnej pozycji przez nagą aktorkę. Musiała też nie mrugać i zachować cały czas martwy, szklisty wyraz oczu. Jej krzyk przerażenia wykorzystany został przez Hitchcocka w materiale promocyjnym do „Psychozy”. Reżyser oprowadza w tej zajawce po planie filmowym, ale opowiada o wydarzeniach fikcyjnych jak o sprawach, które rzeczywiście miały miejsce. Kiedy pod koniec Hitchcock w łazience odsłania zasłonę prysznicową, wchodzimy w filmową fikcję i wtedy pojawia się krzycząca twarz Leigh.
Z krzyku w śpiew
Leigh jest nie tylko patronką scen z krzykiem w roli głównej, ale też matką najważniejszej scream queen w historii, aktorki Jamie Lee Curtis. Ta miała 19 lat, gdy zagrała w „Halloween”, kultowym slasherze Johna Carpentera z 1978 r. Grana przez nią Laurie Strode nie krzyczy już tylko wtedy, kiedy wyczuwa niebezpieczeństwo. Poczucie zagrożenia budowane jest przez Carpentera i Curtis powoli. Bohaterka znajduje martwe ciała nastoletnich przyjaciół i zaraz po tym makabrycznym odkryciu zostaje zraniona nożem – krzyczy, kiedy poczuje fizyczny ból.
Z tą zmieniającą się rolą kobiecego krzyku łączy się rozwój filmowej pornografii przemocy. Zmiana zachowania bohaterki ma również związek z rozwojem w latach 70. w Stanach Zjednoczonych ruchów feministycznych. Laurie zachowuje przytomność umysłu, przeciwstawia się mordercy i ucieka od zagrożenia na ulicę. Ta scena była jednak dla Curtis wyjątkowo trudna. Po latach mówiła, jak krępujący był dla niej tłum obcych ludzi obserwujący nocą w Hollywood aktorkę, która biega, płacze i krzyczy. Wówczas nie miała jeszcze na tyle siły przebicia, by poprosić Carpentera o zamknięcie fragmentu ulicy na potrzeby tego ujęcia.
Do tej postaci Curtis wróciła w kolejnych filmach powiązanych z „Halloween”, tak jak aktorki z innych slasherów, które osiągnęły kultowy status: Marilyn Burns z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” (1974 r.) Tobe Hoopera, Heather Langenkamp z „Koszmaru z ulicy Wiązów” (1984 r.) czy Neve Campbell z „Krzyku” (1996 r.) Wesa Cravena.
W tym roku Curtis wystąpiła w sequelu „Halloween”, którego akcja rozgrywa się 40 lat po wydarzeniach z pierwszej części. Mimo że reżyser i współscenarzysta tego filmu David Gordon Green nie koncentruje się specjalnie na interesujących po tylu latach efektach przebytej filmowej traumy, na PTSD czy alkoholizmie Laurie, to jest ona już innym typem bohaterki horrorów. Spotkanie z boogeymanem już jej nie zaskakuje, a walcząc z nim, nawet nie krzyczy. Można uznać, że bierze przykład z pionierki w tej dziedzinie, z Ripley (Sigourney Weaver) z „Obcego” (1979 r.) Ridleya Scotta. Ripley, walcząc już w kosmosie z ksenomorfem, dodaje sobie otuchy, nucąc tylko „You Are My Lucky Star”, utwór z musicalu „Deszczowa piosenka”. Jest opanowana, jeśli krzyknie, to tylko po to, by zmotywować się do działania.
Szczęśliwa gwiazda
„Halloween” Greena, którego producentem wykonawczym był Carpenter, wpisało się w kolejną dobrą passę dla filmów grozy. Film zarobił prawie 253 mln dol., co jest nie tylko najlepszym wynikiem w serii „Halloween”, ale również najlepszym rezultatem dla horroru, którego bohaterką jest kobieta. Powstanie więc kolejna część, a wyprodukuje ją, tak jak film z tego roku, Jason Blum, który jest odpowiedzialny za inteligentny i wrażliwy społecznie „Uciekaj!” Jordana Peele’a i serie kasowych horrorów „Paranormal Activity” oraz „Noc oczyszczenia”. Sukces „Halloween” i wcześniejszy prawie trzykrotnie większy sukces frekwencyjny „To” otworzyły drogę do remake’ów innych filmów Carpentera: „Ucieczki z Nowego Jorku” (1981 r.), „Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy” (1986 r.) i „Oni żyją” (1988 r.). A także do przygotowywanych teraz przez wytwórnie filmowe nowych wersji kolejnych slasherów: „Koszmaru z ulicy Wiązów”, „Krzyku” i „Piątku 13-tego”.
„Halloween”, nawet w tej nowej odsłonie, ma jednak niewiele do powiedzenia w kwestiach społecznych, które odróżniają współczesne horrory od klasyki. To nadal film powielający stereotyp białej atakowanej kobiety, nieruszony od czasów „Psychozy”. Najciekawsze filmy grozy są ostatnio najczęściej metaforami współczesnych problemów – z globalnym ociepleniem, z epidemią chorób zakaźnych czy z nierównościami społecznymi. Do takich należały tegoroczne „Mandy” Panosa Cosmatosa, „Anihilacja” Alexa Garlanda i „Apostoł” Garetha Evansa (dwa projekty wsparte przez Netflixa), a także „Dziedzictwo” Ari Astera i „Ciche miejsce” Johna Krasinskiego. Te dwa ostatnie znów w nieoczywisty sposób odnoszą się do kobiecego krzyku. W bardzo krwawym, dotykającym sfery rodzinnej „Dziedzictwie” jest krzyk matki, która nie radzi sobie po śmierci dziecka. To jest dźwięk, który trudno widzom tego filmu usunąć potem z głowy. A w „Cichym miejscu” matka musi urodzić dziecko w milczeniu, bo w tym nowo stworzonym filmowym świecie za wydanie z siebie dźwięku grozi śmierć z łap potworów o wyczulonych uszach. Najlepiej radzi sobie w nim ktoś inny – głuchoniema dziewczynka.