Kto pierwszy wpadł na pomysł, by uczcić wojownika opowieścią, przenieść pamięć o czynach w przyszłość, nie wiemy. W eposach Homera bohater jawi się nam jako postać z krwi i kości, na wskroś ludzka, wśród płynącej krwi i rzezi tracącego lub zachowującego swoje człowieczeństwo – jak Achilles w scenie pojednania z Priamem. Może dlatego jest to tak ciekawe i poruszające, bo pokazuje człowieka wobec sytuacji skrajnej, dla nas niewyobrażalnej. Tak czy inaczej, czasami pomnik może być arcydziełem, choć w epoce kinematografu wystarczy, by był po prostu przyzwoity, jak „Bitwa o Anglię”, „Tora! Tora! Tora!” czy „Midway” z 1976 r.
Czytaj także: Największe starcie powietrzne II wojny światowej – Bitwa o Anglię
Zgodnie ze znanym powiedzeniem trudne czasy tworzą twardych ludzi. Po nich przychodzi okres pokoju, cieplarniane środowisko subtelnego intelektualisty z jego obrzydzeniem dla przemocy i umiejętnością dzielenia włosa na czworo. Z takiej refleksji też może powstać wybitna, przejmująca opowieść, jak „Pluton” Stone’a czy „Dunkierka” Nolana. Trzeba do tego jednak pomysłu, umiejętności i wizji. I jak tu wypada „Midway” Rolanda Emmericha?
Bitwa, legenda, „Midway”
Wyjściowo reżyser miał materiał idealny. Przełomowa bitwa legenda, o której słyszał chyba każdy. Dziewięć lotniskowców, 630 samolotów, dziesiątki tysięcy marynarzy, lotników, mechaników. Trwająca kilka godzin zacięta bitwa powietrzna, wygrana przez stronę słabszą, na którą nikt o zdrowych zmysłach nie postawiłby złamanego grosza. Dziesiątki poświadczonych w relacjach i dokumentach aktów bezprzykładnego bohaterstwa. I opowiadający o tych wydarzeniach hollywoodzki film za 100 mln dolarów, nudny jak flaki z olejem.
Nawet wdowa nie pomoże
O wadach tego obrazu można długo i wcale nie chodzi o historyczne nieścisłości czy nielogiczności w scenach batalistycznych – w końcu to tylko film fabularny, dający scenarzyście i reżyserowi pewne pole do interpretacji i przedstawienia własnego spojrzenia. Ale „Midway” Emmericha to ciąg oderwanych od siebie epizodów, niepołączonych w jedną całość, pozbawiony jednego bohatera czy choćby śladu myśli przewodniej. Tym to dziwniejsze, że ciąg ten (Pearl Harbor – rajd Doolittle’a – bitwa o atol Midway) jest logiczny i opisany w każdej książce o wojnie na Pacyfiku. Mimo zgranych chwytów (wdowa płacząca na pogrzebie zabitego w Pearl Harbor oficera, lotnik z kilkuletnią córeczką) film ani nie wzrusza, ani nie wywołuje napięcia, nudzi nawet scena bombardowania japońskich lotniskowców. Warto dla porównania przypomnieć dwa filmy Clinta Eastwooda o Iwo Jimie: „Sztandar chwały” i „Listy z Iwo Jimy”, od których, mimo przedstawionych w nich potworności wojny, trudno oderwać wzrok.
Kino żadne Emmericha
Najnowszy „Midway” nie jest nawet filmem przeciętnym, jest filmem złym, zrealizowanym bez pomysłu i bez serca. Ani to kino „bohaterskie”, ani antywojenne, po prostu żadne. A co do dzielenia włosa na czworo – „Midway” zaczyna się od deklaracji, że został nakręcony w hołdzie amerykańskim i japońskim marynarzom poległym w bitwie, kończy zaś informacją, że japońskie wojska okupacyjne za pomoc udzieloną lotnikom Doolittle’a zabiły 250 tys. chińskich cywili. Tak, 250 tys. ludzi! I oba te komunikaty jakoś się twórcom tego obrazu skleiły w całość.