Faktycznie bowiem nie doszło do kuriozów znanych z poprzednich edycji, gdy Sidneya Polaka (twórcę wiekopomnego rymu żeńskiego niedokładnego „Otwieram wino/ ze swoją dziewczyną”) okrzyknięto autorem roku 2004, a tegoż dźwiękowe „umpa umpa” uhonorowano tytułem alternatywnego (!) albumu roku. W praktyce do ostatniej kategorii zwykło się upychać wszelkie zjawiska mające na naszym zaściankowym rynku muzycznym walor świeżości.
Na pierwszy rzut oka widać, że kategorie, wokół których kręcą się całe „Fryderyki”, niewiele mają wspólnego z muzyką. W grę wchodzą bowiem takie kryteria jak płeć (wokalista/ wokalistka roku), czy przynależność środowiskowa. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, na czym polega gatunek „piosenka poetycka”. Pomyślałbym, że chodzi tu o wierszokletów zdolnych przekroczyć standardy wyznaczone w kategorii „autor” przez Sydneya Polaka, gdyby w tej ostatniej nie zwyciężyła właśnie Kasia Nosowska, czyli jeden z nielicznych rodzynków na zakalcu polskiego tekściarstwa. Co ciekawe, przy każdym otwarciu owej puszki Pandory, co „piosenka poetycka” się zowie, wyskakuje z niej nominowany i tleniony Piotr Rubik. I Bogu dzięki, bowiem wielbicielom muzyki współczesnej oszczędzono tym samym konieczności udawania, że król nie jest nagi. Czas pokaże zresztą, czy Górecki oraz Penderecki nie będą zmuszeni stanąć w szranki z twórcą „Psałterza Wrześniowego” oraz... Michałem Bajorem, którego piosenki komponowane przez Piotra Rubika w czysto muzycznych kryteriach niczym się przecież nie różnią się od rubikowych sacro-polo-oratoriów.
„Fryderyki” przypominają nieco sektor publiczny IV RP. W obu przypadkach „branża” głosuje, jak „branżą” obsadzić wolne „stanowiska”. Nieraz wymaga to sporego zmysłu logistycznego. Jeśli uprawia się wartościową muzykę popową lub rockową, to można liczyć na nominację w kategorii „muzyka alternatywna” (w tym roku wkradł do niej ciekawy warszawski zespół The Car is on Fire). Dwie wcześniejsze zarezerwowane są bowiem od lat dla artystów namaszczonych przez „branżę” do produkowania konwencjonalnej radiowej papki, wypełniającej luki pomiędzy reklamami oraz newsami. Oczywiście struktury „Fryderyków” wykazują pewną elastyczność. Bywa, że interes „branży” wymaga powołania do życia nowego urzędu, stacji Włoszczowa Północ bądź też gatunku „hip hop”. Do 1996 roku rymowanki ulicznych poetów żyły bowiem w symbiozie z wszystkożernym organizmem „muzyka taneczna”. Zmiana ta nie wiązała się bynajmniej ze wzrostem artystycznej jakości działań domorosłych wieszczów (od lat poprawia się wyłącznie ich czysto technologiczny poziom), lecz z pojawieniem się masowego zapotrzebowania na skandowaną „prawdę”. Artyści tworzący reagge lub house mogą tylko pokornie czekać na lepszą koniunkturę, która pozwoli im stać się „Peją” dla kolejnej generacji zagubionych małolatów. Jak widać, „Fryderyki” stanowią raczej instytucję rynkową niż artystyczną. Powołano je do życia jako ostatnie ogniwo ogromnej machiny promocyjno-marketingowej, która w ciągu kilku sezonów zdolna jest uczynić z Ani Dąbrowska „wybitną artystkę”, zaś Edytę „Zbuntowaną Jenny” Bartosiewicz skłonić do śpiewającego wyznania trudno-banalnej miłości nieśmiertelnemu, niczym „Obcy”, Krzysztofowi Krawczykowi.
„Branża” nosi wszelkie znamiona średniowiecznej organizacji cechowej. Po latach terminowania przyjęto do niej Anię Dąbrowską (4 statuetki) oraz Smolika (3), artystów interesujących, choć, nawet w rodzimym kontekście, nie wybitnych. Taki personalny lifting nie wystarczy jednak na długo. Przyglądając się listom twórców nominowanych do „Fryderyków” na przestrzeni ostatnich czternastu lat, można odnieść wrażenie, że nic się przez ten czas w polskiej muzyce nie wydarzyło. Wciąż tylko Waglewski, Nosowska, Gawliński, Namysłowski, Stańko (a co z Mikołajem Trzaską nagrywającym fenomenalne albumy z gwiazdami europejskiego jazzu w małej rodzinnej wytwórni Kilogram Records?), Penderecki, Kilar i Górecki (jak gdyby w zeszłym roku nie powstały dwa znakomite albumy z dziełami Pawła Szymańskiego, wśród koneserów muzyki współczesnej uznawanego za najwybitniejszego obecnie kompozytora polskiego). Cechy rzemieślnicze przegrały w XVIII wieku konkurencję z rodzącymi się manufakturami. „Branża” na razie okopuje się w obawie przed tryumfem globalnej komunikacji, która krok po kroku uwalnia polskich artystów spod tyranii rzemieślników. Wojtek Kucharczyk, właściciel niezależnej wytwórni Mik Musik, o której bywalcy gali „Fryderyków” najprawdopodobniej w ogóle nie słyszeli, przez lata nagrywał wyśmienite avant-popowe albumy w nakładach kilkuset egzemplarzy. Na dniach podpisze lukratywny kontrakt nagraniowy z londyńską oficyną Some Bizarre, która wypromowała niegdyś takie międzynarodowe sławy, jak Swans czy Cabaret Voltaire. Brytyjczycy odkryli muzykę Kucharczyka poprzez Internet...
Branża piłuje nie tylko gałąź, ale i korzenie drzewa, na którym siedzi. Jeśli nawet uznamy ją za instytucję o czysto towarzysko-ekonomicznym charakterze, to i tak jej życiodajne soki stanowi sztuka muzyczna, sącząca się powoli pomiędzy branżowymi palcami.
Apologeci IV RP! W branży wymarzona rewolucja moralna już dawno się dokonała. Powoli pozbywamy się muzycznych łże-elit oraz innych dźwiękowych wykształciuchów. Cudnie być artystą w kraju, w którym premier śpiewa hymn narodowy na jednym dźwięku, jego poprzednik jest miłośnikiem twórczości Ryszarda Rynkowskiego, a Sydney Polak – poetą. Już dziś zasiądźmy wszyscy do telewizorów, by obejrzeć 14. galę „Fryderyków”. A ten, kto jest przeciwko branży - jest w branży, tylko jeszcze o tym nie wie...