Turecki reżyser Semith Kaplanoglu doskonale zna bohatera swej trylogii, poetę Yusufa. W pewnym stopniu jest nim sam. Trafiający do naszych kin „Miód” to ostatnia część cyklu. W „Jajku” bohater był już 40-latkiem, w „Mleku” wchodził w dorosłość, teraz wraca do czasów dzieciństwa. Film był wydarzeniem ostatniego festiwalu w Berlinie, gdzie zasłużenie dostał główną nagrodę (ładnie to brzmiało: Złoty Niedźwiedź dla „Miodu”). Yusuf rozpoczyna edukację, ale w szkole nie czuje się pewnie. Kiedy jąka się czytając bajkę, zostaje wyśmiany przez klasę, co powoduje, że zamyka się w sobie, przestaje mówić. Woli być w swojej bajce, blisko domu i ojca, dla którego robi jedyny wyjątek, przekazując mu czasem szeptem swe myśli i przeczucia, w których wydarzenia rzeczywiste mieszają się ze snami. Ale doskonale porozumiewają się także bez słów. Ojciec jest pszczelarzem, który umieszcza ule na wysokich drzewach (prawdopodobnie w ten sam sposób wyglądała praca jego przodków przed setkami lat).
Wycieczki ojca z synem do lasu to wyprawy ku temu, co pierwotne, tajemnicze i niepokojące. Kamera pokazuje okolice Anatolii oczami dziecka, które pierwszy raz wchodzi do lasu: kolory są intensywnie zielone, w tle słychać ptasie koncerty. Prawie raj. Tym większe wrażenie robi scena, w której ojciec Yusufa, podczas zawieszania ula z dala od domu, spada z drzewa. Chłopiec nie traci wiary, że ojca odnajdzie. Akurat zbliża się ważne dla wyznawców Mahometa święto, w czasie którego tłumy zbierają się na wzgórzu, by oczekiwać nadejścia proroka.
Piękny poetycki film, zupełnie niepodobny do tego, co proponują nam dzisiaj repertuary multipleksów. Niespieszna kamera, mało słów, oryginalna, wypełniona głosami natury ścieżka dźwiękowa. Kaplanoglu udowadnia swą trylogią, że kamera może być czułym instrumentem, rejestrującym najdelikatniejsze ludzkie emocje. „Miód” na serce prawdziwego kinomana.
Zdzisław Pietrasik