Po znakomitym występie w „Sicario”, gdzie Emily Blunt zagrała naiwną agentkę FBI brutalnie rozgrywaną przez swoich szefów, należało się spodziewać, że szybko zobaczymy ją w podobnym wcieleniu. I rzeczywiście w „Dziewczynie z pociągu” aktorka pojawia się w mocno niejednoznacznej roli, budzącej tyleż podziw, co wrażenie déjà vu. Film jest ekranizacją głośnego bestsellera Pauli Hawkins („najszybciej sprzedający się debiut w historii brytyjskiego rynku”). Blunt gra ofiarę nieudanego związku zadręczającą się poczuciem winy, żyjącą po rozwodzie w świecie własnych fantazji. Uzależniona od alkoholu bohaterka traci pracę, cierpi na zaniki pamięci, codziennie przemierza pociągiem tę samą trasę, krążąc wokół posiadłości byłego męża i wyobrażając sobie, jak może wyglądać prawdziwe szczęście, którego sama nigdy nie zaznała. Rozpad małżeństwa, alkoholizm są konsekwencją niemożliwości posiadania przez nią dziecka, ściślej bezpłodności, co może prowadzić do błędnego przeświadczenia, że gatunkowo filmowi Tate’a Taylora bliżej do dramatu psychologicznego.
„Dziewczyna z pociągu” jest w istocie hitchcockowskim, przewrotnie skonstruowanym thrillerem. Akcja toczy się wokół śledztwa w sprawie tajemniczego zniknięcia młodej opiekunki, skomplikowane tło psychologiczne ma służyć do wyjaśnienia okrutnej intrygi. Blunt gra bez zarzutu. Wiarygodnie, wyraziście i przejmująco. Pretensje można mieć tylko do reżysera, że zbyt wysoko ustawił sobie poprzeczkę. Budowanie subiektywnego poetycko-obsesyjnego klimatu wychodzi mu całkiem nieźle, mimo że czuje się zbyt bliskie powinowactwo z „Miastem gniewu” Paula Haggisa, nie mówiąc o uduchowionej narracji Terrence’a Malicka. Rozwiązanie zagadki kryminalnej przynosi jednak potężne rozczarowanie. Aż żal patrzeć, jak misterna, pozornie głęboko psychoanalityczna konstrukcja wali się z hukiem, obnażając banał konceptu.
Dziewczyna z pociągu, reż. Tate Taylor, prod. USA, 100 min