Według tradycji prawosławnej dusza zmarłego przez 40 dni odwiedza miejsca i ludzi, którzy byli dla niego ważni, żegnając się w ten sposób z ziemskim żywotem. Co jednak, jeśli – cytując Dylana Thomasa – „nie wejdzie łagodnie do tej dobrej nocy”? Jeżeli zechce jeszcze nawiązać kontakt, bo nadal czuje potrzebę wyrównania rachunków? Wtedy, przynajmniej w filmie Dysona i Nymana, nawet szara codzienność staje się dla żyjących nieprzyjemna. „Przebudzenie dusz” nie wychodzi poza klasyczne brytyjskie tropy z horrorów i atmosferę strachu tworzy właśnie w prostych sytuacjach, takich jak obchód stróża nocnego czy powrót nocą autem przez las. A także samotne siedzenie w pubie w ciągu dnia, w zimnym kościele, nad morzem po sezonie albo w domu, gdy na korytarzu jest już ciemno, a przez okna pokoju sączy się to nieprzyjemne, zimowe, popołudniowe światło. Któryś z bohaterów przywołuje nawet polskie, dobre określenie na grozę codzienności – złowrogość czy złośliwość przedmiotów martwych.
Nie ma w tym filmie właściwie kobiet, duchów boją się tylko mężczyźni, którzy, co ważne, z przepracowywaniem traum nie radzą sobie wcale. Sceptyk, telewizyjny demaskator nadprzyrodzonych oszustw prof. Phillip Goodman (Andy Nyman) dostaje od swojego mentora akta trzech niewyjaśnionych spraw i rozmawia z trzema mężczyznami, którzy nie potrafią wyjaśnić racjonalnie, co im się przytrafiło. Najbardziej efektowna jest pierwsza opowieść – ochroniarza w nieczynnym ośrodku zamkniętym dla kobiet (Paul Whitehouse), który nie bez powodu nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do nocnej zmiany. Z kolei makler Mike (Martin Freeman) swoją opowieść o poltergeiście przerywa, by sprawdzić służbowego maila. „Przebudzenie dusz” ma bowiem do siebie też trochę dystansu. Film sypie się w momencie, gdy reżyserzy próbują zmienić dość luźną antologię w głębszą narrację naprowadzającą na spójne zakończenie. To już przerosło ich ludzkie możliwości.
Przebudzenie dusz (Ghost Stories), reż. Jeremy Dyson, Andy Nyman, prod. Wielka Brytania 2017, 98 min