Ludobójstwo w Rwandzie to temat często eksploatowany w kinie, zwłaszcza przez żądnych sensacji filmowców zza Atlantyku. Mimo to dramatu ukazującego wewnętrzne rozdarcie ludzi, którzy wiele lat po zakończeniu wojny domowej muszą żyć ze świadomością potwornej krzywdy obok nieosądzonych zabójców swoich bliskich, dotąd jakoś nikt nie sfilmował. „Munyurangabo” jest pierwszym filmem poruszającym ten problem. Bardzo przejmującym i nadzwyczajnie dojrzałym, co biorąc pod uwagę amatorskie warunki, w jakich powstawał, minimalną liczbę dni zdjęciowych (jedenaście) oraz to, że wyreżyserował go debiutant, w dodatku Koreańczyk urodzony w USA, Lee Isaac Chung, stanowi nie lada wyczyn.
Historia dotyczy przyjaźni dwóch czarnoskórych nastolatków należących do śmiertelnie skłóconych plemion Hutu i Tutsi. Jeden zamierza pomścić śmierć ojca i prosi przyjaciela, by mu w tym pomógł. Drugi namawia go, by przed planowaną zbrodnią odwiedzili rodzinny dom, z którego trzy lata temu uciekł, nie mogąc znieść pijaństwa swojego taty. Film opowiedziany został w poetyce szorstkiego dokumentu, gdzie najważniejsza staje się uważna obserwacja zwykłych, pozornie nic nie znaczących czynności, mówiących jednak wiele o stanie emocji bohaterów.
Chung wzoruje się, jeśli tak można powiedzieć o poetyckiej, oryginalnej formie (wszystkie dialogi wypowiadane są w narzeczu kinyarwanda), na kinie Ozu, Hou Hsiao Hsiena, widać też wpływy Gusa van Santa. Krótko mówiąc, jest to dzieło niepokojące, niełatwe do przyswojenia, przynoszące jednak wielką satysfakcję poznawczą.