Jest taki obrazek: siedzą trzy małpy, jedna zatyka sobie uszy, druga usta, trzecia zasłania oczy. Stereotypowi mężowie myślą, że tak wyglądają ich żony. Ale to nieprawda. Żony też się wyrywają. Spod ich boku i ze stereotypu. Te nieporządne mają swoje tajemnice – i to ich najczęściej mężczyźni nie zdradzają. Bo wewnętrzną urodą człowieka jest tajemnica.
Różne mogą być tajemnice, dlatego tak różnie wyglądają nasze twarze. Czy też ostatnio oczy – żyjemy w dobie botoksu, gdzie bruzdy są jednakowo wypełnione, czoło tak samo się nie marszczy, a policzki wygładzają się z wiekiem. I tylko oczy zostają wyraźne.
Tajemnica jest naszym ratunkiem. To ona nadaje oczom wyraz, blask, kusi. Tymczasem pozbawiamy się jej tak jak zmarszczek – piszemy blogi, nurzamy się w Facebooku, kicamy po Twitterze – i wszędzie można nas namierzyć, dopaść, zapytać z drugiego końca półkuli: „To jak, kupiłaś te wkładki do butów, co to ci je poradziłam na halluksy?”.
Prawo do tajemnic jest nam zabierane przez kulturę, jak ziemia Holendrów przez morze. Oni z tym walczą. Co prawda pole tej bitwy nosi nazwę depresji, ale przynajmniej trzymają się gruntu pazurami, jak nie przymierzając, nasz chłop Ślimak oraz Drzymała w wiadomym wozie.
My bez walki oddajemy pole. Pozwalamy sobie włazić do duszy, gdy tylko ktoś zapyta amerykańskim zwyczajem: „Masz problem? Powinieneś o nim porozmawiać. Chcesz o nim porozmawiać?”. Więc ja na to: „Nie chcę, i fak of”. Ale źle robię, bo się obrażają. Mówią innym, że mam problem, i wtedy inni pytają: „Czy chcesz o tym porozmawiać?”. I to jest moja kara za nieomawianie „problemów”, chociaż tak radzą we wszystkich pismach, ba! nawet piszą, publikują o tym poradniki!
Wszystko o nas wiadomo, „omawiamy swoje problemy”, dzielimy się ze społecznością internetową tym, co nas trapi – od źle spiłowanego paznokcia po dysfunkcję trzustki. Wystawiamy się na ostrzał setek oczu, a co sprawniejsi samobójcy nawet tysięcy – wyznawcy instytucji facebookopodobnych prześcigają się podobno w podawaniu liczby znajomych, inkorporując do grona również osoby nieznane (stąd potem takie dobrane pary przyjaciół jak doktor Jankowski, dermatolog z Toronto, i Ula z mięsnego, Świebodzin. O ile Ula to rzeczywiście kobieta).
Jestem za prawem do tajemnicy. Do własnej ciemnej strony, gdzie coś się jątrzy, psuje, może nawet nadgniwa. Do własnego wewnętrznego pokoju, gdzie trzyma się skarby – stary scyzoryk, złamany długopis, listy miłosne do nauczyciela przysposobienia obronnego, pamiętniki.
Rozmawiałam ostatnio o pamiętnikach z jedną z najciekawszych polskich pisarek. Ona mówi, że swoje spaliła, ja na to, że się wzdragam. Ona: „A pomyślałaś, co będzie, jak ci w nie zajrzą?”. „A zajrzą? – wzruszyłam ramionami. – Kogo mogą obchodzić licealne zapiski?”. „Nie bądź naiwna – pisarka spojrzała na mnie z politowaniem – zawsze znajdzie się doktorantka profesor X., która przekona ciebie, czy kogokolwiek, że wsadzanie nosa w twoje zapiski przyniesie pożytek ludzkości”.
Nie spałam całą noc, myśląc, że przecież tyle jest blogów, tyle otwartych życiorysów w necie, że nie ma siły, by ktoś zasadził się na stare kartki w linie. A nad ranem olśniło mnie: no tak, tajemnica... Następnego dnia spaliłam licealne zapiski. Bo jednak fak of.
Skąd to dzielenie się wszystkim ze wszystkimi? (Nie mylmy dzielenia się dla dobra innych z dzieleniem się tym, czego i tak mamy za dużo. Procent tych, którzy wysyłają dary ofiarom trzęsień ziemi, jest w rzeczywistości promilem; liczba tych, którzy strzykają jadem na forach internetowych, bywa toksyczna). Czy wracamy do stadności? Kiedyś polowaliśmy w stadach, dziś po sklepach chodzimy osobno, ale za to łączymy się w sieci, naszym przyjemnym Matriksie – „przyjaciele” z całego świata łączcie się, wiedzcie, że właśnie wstawiłam wołowinę na wolne duszenie, że kolegę dręczy egzema, że sąsiadka zleciała z górnego schodka i teraz nie ma na nową szczękę. To nasza wioskowa plotka, nasze deptanie kapusty, tylko zamiast z pasemek liści, wygniatamy sok z internetowych linków.
Dlatego nawołuję do odwrotu od stadności. Do pielęgnowania własnych, wewnętrznych ogrodów, choćby to były potworne chaszcze czy poletka marihuany. Indywidualizujmy się za pomocą wewnętrznej tajemnicy, własnego pokoju, do którego nie wpuszczajmy przygodnych odwiedzających. „My home is my castle”, mój dom jest moją twierdzą, moje wnętrze nie jest moim zewnętrzem. Jeśli koniecznie musimy, wygładzajmy zmarszczki czy bruzdy, ale nie wyśliczniajmy i nie wystawiajmy na pokaz naszych wnętrz. Dajmy pożyć Sinobrodemu w nas. Ten bajkowy potwór katrupił kolejne żony i trzymał je w pokoju, do którego klucza nie udostępniał. Chyba że kolejnej małżonce – w ten oto ekonomiczny sposób pozbywał się i jej.
Niezależnie od tego, czy trzymamy w naszych wnętrzach trupy młodzieńczych marzeń, czy zewłok mentalnego brata-bliźniaka, który odważał się żyć pod prąd (nie to, co my...) – hołubmy swoje tajemnice, swoje mroczne komnaty. Bez nich jesteśmy ziemią jałową. Pustą puszką po farbie. Zamykajmy sekretne pokoje na klucz, odpędzajmy od nich nieuprzejmie ciekawskich. A gdy ktoś się do nich włamie, i tak pożałuje. Bo tajemnica nie jest po to, żeby ją odkryć, tylko żeby pomaleńku odkrywać.
Grażyna Plebanek (ur. 1967), powieściopisarka, autorka opowiadań, dziennikarka. Pytana, czy pisze o sobie, odpowiada, że nie, bo: nie jest mężczyzną („Nielegalne związki”), wiejską młodocianą filozofką („Przystupa”), czterema zbuntowanymi dziewczynami („Dziewczyny z Portofino”), godzącą role życiowe Nadkobietą („Pudełko ze szpilkami”). Nałogowo podróżuje. Warszawianka, na pięć lat przeniosła się do Sztokholmu, obecnie mieszka w Brukseli. Jej ideał kobiecej urody to bohaterka książek Terry Pratchetta, Niania Ogg, której twarz przypominała „szczęśliwe, pomarszczone jabłko”.