Tatarska księżniczka
Kamila Tarabura dla „Polityki”: Uchodzę za trudną i bezczelną. Pociąga mnie siła tych, którzy walczą
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Odbierając Paszport POLITYKI, udzieliła pani poparcia córce Jacka Kaczmarskiego. Dlaczego?
KAMILA TARABURA: – Książka Patrycji Volny „Niewygodna” bardzo mnie poruszyła. Po przeczytaniu hejterskich wpisów w internecie pomyślałam, że znów kolejna kobieta musi się mierzyć z tym samym, co bohaterka „Rzeczy niezbędnych”. Niektórzy próbują podważać wiarygodność ofiar i odbierać im prawo do mówienia z własnej perspektywy. Zastanawiałam się, co Patrycja musi czuć, gdy docierają do niej takie komentarze, a jest ich sporo. No i ta argumentacja znajomych Kaczmarskiego, że oni go przecież znali i on nie mógł zrobić tego, co opisuje jego córka. A niestety w różnych sytuacjach ludzie zachowują się różnie. Rzeczywistość bywa boleśnie złożona i trzeba to zaakceptować.
Czyli w sporze między zakazem szargania narodowych świętości a koniecznością mówienia nieprzyjemnych rzeczy stoi pani po stronie...
...prawdy. Volny waży słowa w książce. Zawarła w nich również wiele miłości do ojca.
Nie stara się niczego przykryć, ubarwić?
Jaki miałaby w tym cel? Żeby wypromować siebie? Przecież to bez sensu. Wierzę, że napisała w obronie swojej tożsamości, żeby zmierzyć się z tym, co czuje. Dlaczego nie potrafimy zrozumieć, jak silna jest w człowieku potrzeba uznania doznanej krzywdy? O tym między innymi są „Rzeczy niezbędne”.
Przemoc seksualna w rodzinie w „Rzeczach niezbędnych”, spektrum autyzmu w „Absolutnych debiutantach” – wychodzi na to, że chyba najbardziej interesuje panią krzywda kobiet.
„Absolutni debiutanci” nie są o krzywdzie, spektrum autyzmu samo w sobie nie jest krzywdą. Generalnie nie widzę wartości w pokazywaniu cierpienia na ekranie. Pociąga mnie siła tych, którzy walczą, próba budowania lepszego życia, ich sprawczość, energia. Wzrusza mnie postawa Roksany, głównej bohaterki „Rzeczy niezbędnych”, jej pragnienie wolności, a tak naprawdę wewnętrznego spokoju.
Po tym, co pani bohaterka przeszła, zdziwiła mnie jej odwaga seksualna. Kieruje nią wybór czy przymus?
Psychologowie zbadali to zjawisko. Bywa, że osoby molestowane w kontaktach seksualnych potrzebują skrajnych doznań. Na spotkaniach z publicznością cztery kobiety opowiedziały mi, że przeszły podobną drogę. Jedna z nich ostro imprezowała i budziła się w łóżku z nieznajomymi facetami, nie pamiętając, jak się tam znalazła. Poszła na terapię, uznając, że sprawy zaczynają się wymykać spod kontroli i że stawia się w sytuacjach, w których grozi jej niebezpieczeństwo. I na tej terapii odkryła, skąd się taki mechanizm u niej brał, a jej historia była podobna jak w naszym filmie. Chociaż akurat bohaterka „Rzeczy niezbędnych” idzie się kochać nie z obcym, tylko ze swoim ukochanym mężczyzną.
Jeśli mogę – pani również mierzyła się z tego typu doświadczeniem? Na ile filmowo-serialowe historie są częścią pani biografii?
Trzeba to rozdzielić. „Absolutni debiutanci” są mocno inspirowani moim dorastaniem, z drugiej strony to w pewnym sensie bajka. Natomiast w przypadku „Rzeczy niezbędnych” – szczęśliwie dla mnie – nie ma tam żadnego linku autobiograficznego. Podjęłam temat zafascynowana reportażem „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej, na podstawie którego powstał scenariusz. Przyłapałam się na tym, że czytając reportaż, podważyłam i oceniłam bohaterkę. Co jeszcze ona zdoła wymyślić – powątpiewałam. Nie dawało mi to spokoju, więc zaczęłam szukać informacji na temat mechanizmów zachowań osoby molestowanej. Chyba z tego poczucia postanowiłam zrobić o tym film.
Wiedząc, że polskie prawo dyskryminuje kobiety.
Jeśli chodzi o definicję gwałtu, na pewno. Te sprawy powinny być usystematyzowane, jasno nazwane, łącznie z gwałtem w obrębie małżeństwa. Niestety mamy silną grupę hamulcowych. Jesteśmy społeczeństwem konserwatywnym obyczajowo, w którym sporo do powiedzenia mają księża czy politycy.
Myśląc o sobie kobieta reżyserka, miała pani poczucie wdrapywania się na Himalaje?
Nie, na drodze zawodowej miałam szczęście do producentów, którzy nigdy nie dali mi odczuć, żebym była traktowana inaczej niż moi koledzy reżyserzy. Tak samo na planach filmowych nie miałam poczucia, żebym musiała ekipom coś udowadniać tylko z tego powodu, że jestem kobietą. Natomiast dopiero dzisiaj, z perspektywy czasu, śmiem podejrzewać, że na egzaminach wstępnych do różnych szkół filmowych byłam oceniana przez pryzmat płci. To były różne uszczypliwości, na przykład żarcik na temat mojego stroju, bo założyłam na rozmowę kwalifikacyjną buty na obcasie. Strasznie to jednego pana z komisji rozbawiło i spytał, czy zamierzam się tak ubierać na plan filmowy. Byłam pyskata i zawsze w takich sytuacjach potrafiłam się odgryźć, ale to też miało swoje konsekwencje.
Uchodziła pani za trudną osobę?
Tak, trudną, zbyt pewną siebie i bezczelną. Słyszałam to wielokrotnie. Kiedyś podczas innego egzaminu wstępnego ostrzeżono mnie, żebym sobie nie wyobrażała, że wezmę z uczelni tylko to, co jest mi potrzebne, a to, co mi się nie spodoba, odrzucę. Odpowiedziałam, że dokładnie tak to sobie wyobrażam. Według mnie na tym polega szkoła artystyczna. Pamiętam, że niektórzy profesorowie byli wzburzeni. Może gdybym była mężczyzną, moje słowa nie zostałyby odebrane jako aroganckie? Może nawet ktoś pochwaliłby mnie za waleczność czy coś takiego.
Pochodzi pani z Rybnika. Jak to miejsce wpłynęło na pani wybory?
Miałam szczęście, bo zawsze trafiałam na jakieś fajne zajęcia dodatkowe z konkursami, gdzie się śpiewało albo robiło teatr. W liceum reżyserowałam już spektakle po angielsku. Był konkurs wiedzy o filmie „Kinomaniak”, kółko filmowe, mieliśmy też czas na swoje rzeczy i na nudzenie się, czego, zdaje się, współczesna młodzież z gęsto nabitym harmonogramem nie ma szans doświadczyć. Pamiętam też, że wydawałam młodzieżową gazetkę osiedlową „Ninja”, kręciłam filmy albo bawiliśmy się z moim bratem w dziennikarzy wiadomości.
A pani stosunek do Śląska?
Śląsk odkryłam dopiero, kiedy wyjechałam do Warszawy. Wiele dla mnie znaczy. Obaj moi nieżyjący już dziadkowie pracowali na kopalni. Gdy w szkole filmowej otrzymywałam zadanie nakręcić krótkie dwuminutowe etiudy, wracałam na Śląsk. W jednej opowiadałam o poszukiwaniach zakopanego górnika. Potrzebne mi były bryły węgla, duże, takie nierozbite. Zwróciłam się o pomoc do paru kopalń, lecz wszędzie brali mnie za wariatkę. Spróbowałam jeszcze raz. Dzień dobry, nazywam się Kamila Tarabura... A oni, Tarabura? Wnuczka inżyniera Henryka Tarabury? To ile tego potrzebujesz? Powiedziałam, że kilka brył. Przyjechał cały kontener. Wtedy poczułam potęgę dziedzictwa.
To dość rzadkie nazwisko, skąd się wzięło?
Są różne teorie, ale najbardziej do mnie przemawia, że od Tatarów. Wszyscy w naszej rodzinie mamy krzaczaste brwi i wąskie łuki zębowe, więc by się zgadzało, jednak badań DNA nie robiłam. Jakoś boję się to ruszać, bo podoba mi się wymyślona przeze mnie samą legenda, że jestem tatarską księżniczką.
I nie żałuje pani, że nie została lekarką?
Może czasami. Czuję, że mogłabym być niezłą specjalistką od medycyny sądowej albo kryminologiem, bo te tematy wciąż bardzo mnie fascynują. Ciekawią mnie mechanizmy różnych zachowań, psychologia zbrodni, zagadki kryminalne. Kiedy potrzebuję przełączyć swoje myśli, żeby odpocząć od reżyserowania, wracam do jakiejś nierozwiązanej sprawy. To mnie w pełni angażuje i dzięki temu odstresowuje. Bo ja bardzo łatwo niestety wpadam w takie pętle myślowe. Jeśli coś mi nie daje spokoju, potrafię nie spać całą noc. Montując „Rzeczy niezbędne”, zakręciłam się np. na tym, czy pewne ujęcie powinno być o sekundę dłuższe. Po zamknięciu montażu wciąż wracałam do montażowni i prosiłam asystenta montażu, który miał już zupełnie inne projekty na głowie, żeby mi odpalił tę scenę, ale z dłuższą o sekundę wersją. I on mi to puszczał, a ja go pytałam: co myślisz? Odpowiadał, że lepsze. Cisnęłam dalej: lepsze czy gorsze? Nie wiem, nie widzę różnicy.
Też bym tak odpowiedział.
Strasznie mnie rozbawił mój przyjaciel, który wiedział o tych moich montażowych paranojach. Kiedy nie dostaliśmy się z filmem na jeden z zagranicznych festiwali, wysłał mi esemesa: „Myślisz, że to przez tę sekundę?”.
Mama fizjoterapeutka i ojciec biznesmen zaszczepili w pani miłość do kina?
Ważna była też babcia Lusia, kinomanka. Pozwalała mi oglądać filmy do późna. Pamiętam, jak przeżywałam z nią „American Beauty”. Jeden z moich ulubionych, najważniejszych filmów. Opowieść o jednej rodzinie, a tak naprawdę panorama amerykańskiego społeczeństwa z „Don’t Let It Bring You Down” w wykonaniu Annie Lennox albo „Because” The Beatles. Słuchałam tego soundtracku później w kółko. Mnie takie kino strasznie pociąga. A pierwszym reżyserem, od którego się uczyłam, był mój ojciec, który nakręcił dziesiątki godzin naszego życia rodzinnego na VHS. Niedawno na 60. urodziny mojej mamy montowałam teledysk do piosenki, którą zaśpiewałyśmy z moją siostrą. Składał się z fragmentów nagrań rodzinnych, więc zamknęłam się w piwnicy w domu i wróciłam do tych kaset. Strasznie się wzruszyłam, jak słyszałam komentarze taty z offu: „A kto tutaj jest taki piękny”, „Pośpieszcie się, kręcimy” itd. Dla małego dziecka nic się bardziej nie liczy niż uwaga rodzica. A on patrzył i jeszcze kierował na nas kamerę, rejestrując każdy szczegół.
Byliście w centrum świata.
Myślę, że te nagrania domowe miały dla mnie ogromne znaczenie. A potem, zamykając jeszcze ten wątek, pamiętam moment, gdy z nerwów nie dawałam rady wychodzić na szkolną scenę. Moja mama, widząc, jak się stresuję, znalazła cudowne wyjście: nie musisz być wcale aktorką, możesz być reżyserką. Sprawdziłam w leksykonie, kto to jest ten reżyser. No i postanowiłam nim zostać.
Agnieszka Holland – mądra babka, jak twierdził pani tata – zawsze była dla pani idolką?
Jak byłam mała, to nie wiedziałam, kim jest Agnieszka Holland. Zainteresowałam się nią, dopiero zorientowawszy się, że ona sfilmowała „Tajemniczy ogród”.
Szukała pani bardziej mentorki czy mentora?
Bez znaczenia, czy to kobieta, czy mężczyzna, chodziło o to, jakie filmy robi. Uwielbiam też kino Davida Lyncha, Stanleya Kubricka, Andrzeja Wajdy. Agnieszkę poznałam przez Tomka Naumiuka, jej operatora, a mojego późniejszego męża. Byłam wtedy świeżo po studiach, rozwijałam krótki metraż. Bardzo przeżywałam, że znajomi Tomka fachowo dyskutują o poważnych projektach, a mnie nikt nawet nie pyta, nad czym pracuję, co zamierzam. Pewnego razu zawoziłam Tomka i Agnieszkę na galę PSC. Nie znałyśmy się jeszcze. Pierwszym, o co mnie zapytała, było, nad czym ja pracuję. Usta mi się nie zamykały. Gadałam, gadałam, gadałam non stop o wszystkim, co wydawało mi się niejasne w scenariuszu, i relacjonowałam, co muszę przepracować, jakie mam zagwozdki. Po wyjściu z samochodu wpadłam w panikę, że ona przecież tak z kurtuazji zagadnęła, a ja całą drogę mówiłam o sobie. Osiem miesięcy później wylądowałam w Pradze, gdzie był kręcony „Szarlatan”. Na drugim naszym spotkaniu Agnieszka od razu mnie spytała, co zrobiłam z tą Adą. Wszystko zapamiętała, każdy szczegół z naszej poprzedniej rozmowy. Poczułam się wtedy naprawdę ważna, skoro taka osoba zwraca na mnie uwagę. Pokazałam jej mój krótki metraż i tak to się zaczęło.
Ma pani na myśli „Zieloną granicę”.
Wcześniej byli „Absolutni debiutanci”, gdzie Agnieszka zagrała samą siebie, a także objęcie opieki artystycznej nad „Rzeczami niezbędnymi”. Po przeczytaniu pierwszej wersji scenariusza „Zielonej granicy” dałam jej swoje uwagi, poznałam jej scenarzystów. Gdy ona podjęła decyzję o powołaniu paralelnej ekipy, bo nie był to łatwy projekt, zaprosiła mnie do współpracy przy tym filmie. Razem z Kasią Warzechą uczestniczyłyśmy w nim właściwie na każdym etapie powstawania.
Nie obawiała się pani przykrych konsekwencji z tego powodu?
Nie myślałam o tym w ten sposób. Nie miałam żadnych wątpliwości, czy należy zrobić ten film. Pamiętam, jak wracałam bezsilna z demonstracji w Michałowie. Matki, aktywiści, młodzież z tamtejszego liceum domagali się wpuszczenia organizacji humanitarnych na obszar objęty stanem wyjątkowym na granicy polsko-białoruskiej. Skandowano m.in. „Miejsce dzieci nie jest w lesie”. „Zielona granica” jest uczciwym filmem o ludzkiej tragedii. Ośmiesza chorą sytuację. Nie ma nic wspólnego z propagandą.
Prosto z mostu zapytam: chciałaby pani być polską Gretą Gerwig?
Ciekawe. Jasne, że chciałabym dołączyć do „Hollywood’s billionaire club”, ale zostanę Kamilą Taraburą. A tak szczerze, wolę „Frances Ha” niż „Barbie”. Mocne bohaterki, feminizm, walka z patriarchatem oczywiście też mnie obchodzą, ale zaskoczę cię. W mojej kolejnej fabule główną postacią będzie mężczyzna. Zauważyłam, że takie postaci, jak Barry z „Lewego sercowego” Paula Thomasa Andersona, outsiderzy z problemami komunikacyjnymi, jakich można spotkać w gorzkich komediach Charliego Kaufmana, są mi bardzo bliscy. Niezmiennie tematem moich zainteresowań jest rodzina i ograniczenia, jakie stwarza, choćby dla seksualności człowieka. Czas pokaże, co z tej mieszanki wyniknie.
ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI
***
Kamila Tarabura (ur. w 1990 r.) – reżyserka i scenarzystka. Za krótki metraż „Chodźmy w noc” z 2020 r. zdobyła nagrodę na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Za serial „Absolutni debiutanci” (Netflix) wraz ze współscenarzystką Niną Lewandowską nominowana do Paszportów POLITYKI. Nagrodę przyniósł jej ostatecznie film „Rzeczy niezbędne”, historia kobiety skrzywdzonej w dzieciństwie przez ojca, doceniona wcześniej w Gdyni m.in. Szafirowymi Lwami oraz wyróżnieniem za pełnometrażowy debiut reżyserski.
***
Ponadto nominowani byli: Sandra Drzymalska i Jakub Rużyłło.
Partnerem kategorii FILM jest Województwo Kujawsko-Pomorskie