Na nic zdały się zapewnienia Izabelli Cywińskiej, reżyserki wystawionych w warszawskim Teatrze Powszechnym „Czarownic z Salem”, że jej spektaklowi nie grozi zarzut przedawnienia w obliczu przegranych przez PiS wyborów, bo jej bohaterowie nie przypominają członków poprzedniego rządu. Otóż nie muszą. I bez tego trudno w spektaklu Cywińskiej zobaczyć coś więcej niż antypisowską agitkę, w dodatku spóźnioną i wygłaszaną do przekonanych.
Poczucie misji uświadomienia widzom, czym w istocie jest lustracja (polowaniem na czarownice), popchnęło reżyserkę do okrojenia dramatu Arthura Millera ze wszystkiego, co dawało mu życie i czyniło wielowymiarowym: psychologii, wątków feministycznych, seksualnych itd. Pozostała sztuka zrobiona w sprawie, z ludźmi – postawami, absurdalnymi w swej jednowymiarowości, jak pastor karierowicz Kazimierza Kaczora, upajający się władzą sędzia Zbigniewa Zapasiewicza czy mszcząca się odrzucona kochanka Elizy Borowskiej (wyjątkiem jest John Proctor Tomasza Sapryka).
Sztuka ciężka i do bólu dydaktyczna – żeby rozwiać ostatnie wątpliwości, że nie o żadnym Salem, ale o Polsce mówimy, część widzów posadzona została na scenie i uczestniczy w sądzie, zaś reszta widowni odbija się w zawieszonym nad sceną lustrze. Zabrakło dystansu i poczucia humoru, cech, za którymi – jak pokazał wynik wyborów – tęskniła ostatnio znaczna część naszego społeczeństwa.