Mróz uderzył w Teksas w sobotę 13 lutego, kiedy temperatury miejscami zaczęły spadać poniżej –20 st. C. W niedzielę 14 lutego zapotrzebowanie na energię w teksańskim systemie energetycznym wzrosło do rekordowych 69,1 GW, przebijając letnie rekordy. W poniedziałek 15 lutego z systemu „wypadły” elektrownie o mocy ponad 30 GW, czyli prawie połowa wszystkich w Teksasie.
Zawiódł każdy rodzaj energii
Wbrew opinii prawicowych komentatorów i polityków to nie teksańskie farmy wiatrowe doprowadziły do energetycznego paraliżu. Zawiódł każdy rodzaj energii, ale w największym stopniu gaz, który odpowiada za ponad połowę produkcji energii elektrycznej w stanie. Mróz paraliżował pracę szybów wydobywających gaz z łupków, odcinając elektrownie od dostaw surowca. Przestawały działać gazociągi, stawały elektrownie na węgiel. Zamarzły łopaty wiatraków, ale też czujnik poboru wody chłodzącej w elektrowni jądrowej w pobliżu Houston, doprowadzając do wyłączenia reaktora na dwie doby. ERCOT, czyli teksański operator sieci energetycznej, nakazał 15 lutego dostawcom energii odcięcie milionów odbiorców od prądu, tak by odciążyć pracujące elektrownie i ratować system przed niekontrolowanym blackoutem.
Czytaj także: Zima zła, czyli powrót do normalności
Niezależny system i liberalny rynek energii mają swoją cenę
Na rozległość katastrofy złożył się też szereg innych czynników. Teksas to drugi najludniejszy – po Kalifornii – stan w USA i jednocześnie największy producent i konsument energii. Tutaj znajdują są największe złoża gazu i ropy z łupków w Stanach, największe farmy wiatrowe.