Od minionej niedzieli Polska ma „rządowy plan stabilności i rozwoju”, a mówiąc po ludzku, antykryzysowy program na trudne czasy. Po co nam on, skoro gospodarka rozwija się ostatnio w tempie 4,8 proc., co stawia nas w rzędzie liderów Europy?
Otóż pewnie jednak się przyda, bo, jak powiada słusznie minister finansów, „nie jesteśmy wyspą”. Rząd, widząc co się święci, chce więc dorzucić trochę finansowego paliwa do pieca gospodarki.
Skoro banki nie ufają sobie nawzajem, kredytobiorcom w szczególności, eksport za chwilę siądzie, a inwestycje się skurczą, to trzeba użyć – uważa – innych środków, które podtrzymają popyt i odbudują zaufanie. Stąd pakiet gwarancji i poręczeń, dodatkowa akcja kredytowa dla małych i średnich firm (poprowadzi ją Bank Gospodarstwa Krajowego) oraz próba przyspieszenia wydatków z przyznanych nam już dawniej pieniędzy unijnych. Plan zresztą jest dłuższy, a rząd zapisał w nim potencjalne wydatki, gwarancje i poręczenia w wysokości 91,3 mld zł. Czy to wystarczy dla podtrzymania w Polsce koniunktury?
Ostateczną odpowiedź poznamy za... półtora roku, kiedy jasne będą rozmiary światowego kryzysu. Dlaczego dopiero wówczas? Bo na razie nikt nie potrafi ocenić wielkości finansowej klęski, która spotkała świat. Jeśli do dzisiaj bankierzy ujawnili już większość trupów w swoich szafach, a stara Europa i USA poradzą sobie z własnymi problemami, to plan Tuska zapewne wystarczy. Jeśli nie, to nawet dwukrotnie wyższa fala pieniędzy niewiele Polsce pomoże.
Pokazując swój program rząd chce uspokoić polską gospodarkę. Jednocześnie stara się bronić najważniejszego z założeń do przyszłorocznego budżetu (deficyt nie może wzrosnąć), tym samym pozostawiając sobie i nam nadzieję, że jednak w 2012 r., albo tuż po, wejdziemy do strefy euro. Najgorsze, co mógłby zrobić, to popaść w radykalizm ocen i reakcji.