Być przykutym do łóżka to dla Rafała Dobruckiego nie pierwszyzna. Wypadki na żużlowych torach pogruchotały mu kręgosłup doszczętnie. 11 lat temu złamał odcinek szyjny, po jakimś czasie lędźwiowy, a na początku maja 2011 r., gdy podczas wyścigu zahaczył motocyklem o bandę i fiknął przez kierownicę kozła, pękły mu dwa kręgi piersiowe. Jak dobrze pójdzie, wstanie z łóżka najwcześniej za dwa miesiące.
Lekarze mówią, że Dobrucki kości ma kruche jak szkło i w tym, że jeszcze nie uszkodził rdzenia kręgowego, musi być palec Boży. Za każdym razem odradzali mu powrót na tor, straszyli go wózkiem inwalidzkim, ale przecież zdecydować za Dobruckiego nie mogli, w końcu dorosły jest. – Po poprzednich wypadkach, jeszcze w gipsie, kółka na motocyklu kręcił. Dla niego żużel to treść życia – mówi znajomy Rafała. Kilka dni po wypadku Dobrucki objaśniał: siódmy krąg poszedł w drzazgi, ale mam w tym miejscu mocne mięśnie, poza tym od czego są implanty. Czytaj: jeszcze mnie zobaczycie na torze.
Punkt programu
Ze wszystkich sportów motorowych to w żużlu o wypadek najłatwiej. Motocykle bez hamulców, na ciasnym torze, rozpędzające się prawie do 100 km na godzinę. Walka na łokcie, bywa że i kopniaki, koło w koło, ścisk na wirażach. Każdy chce być z przodu, czuć się panem sytuacji, a ci za plecami, niech się martwią, czy ryzyko się opłaci. Wypadki (po żużlowemu: dzwony) to stały punkt programu. Dla zawodników to najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Chrzest bojowy.
Żużlowcy powtarzają: jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz. Dzwon to ryzyko zawodowe, ale kto ma czarne myśli, przegrywa już na starcie. Więc żużlowcy godzinami siedzą na salach gimnastycznych, zamieniają się w akrobatów, kręcą salta, fikołki, uczą ciało zachowania w razie kraksy. – A potem, na torze, okazuje się, że w razie wypadku zamieniasz się we fruwającego manekina, nie ma czasu na reakcję. Prawdę mówiąc, nawet nie ma kiedy porządnie się przestraszyć – opowiada Janusz Kołodziej, ubiegłoroczny mistrz Polski.
Najlepsze, co się może po upadku zdarzyć, to utrata świadomości. Obudzić się w szpitalu, po znieczuleniu, w dobrych rękach. Paweł Zmarzlik, junior Stali Gorzów, dwa lata temu miał koszmarny wypadek podczas turnieju o Srebrny Kask. To było na prostej pod koniec pierwszego okrążenia, na pełnym gazie. Zahaczył o tylne koło jadącego przed nim rywala, postawiło mu motocykl bokiem i wpadł w ogrodzenie, akurat tam, gdzie nie było dmuchanych band. Złamał kość udową, uszkodził kręgosłup, siedem miesięcy dochodził do siebie. – Kiedy znów wsiadłem na motocykl, nie czułem strachu. Może dlatego, że kompletnie nie pamiętam nie tylko samego wypadku, ale całego tego dnia – opowiada Zmarzilk.
Żużel zawsze przyciągał rogate dusze, chłopaków marzących o podróży z nędzy do pieniędzy, niewiedzących, co znaczy dzielić włos na czworo. Paweł Zmarzlik ujmuje rzecz prosto: – Można zginąć nie wychodząc z domu. Wypadki to część tego sportu. Nie ja pierwszy, nie ostatni. Z chwilą, kiedy na torze zacznę się bać, będę musiał poszukać sobie innego zajęcia. Kołodziej przyznaje, że zazdrości kolegom, którzy nie mają żadnych wątpliwości. Sam miewa przesadną skłonność do refleksji, co w podjęciu decyzji o powrocie do żużla po kontuzji mu nie pomagało. – Parę lat temu raz za razem lądowałem w szpitalu ze złamaniami obojczyków. Napatrzyłem się tam na nieszczęście, na ludzi, których zwykły pech rzucił na wózek inwalidzki. I zastanawiałem się, czy za igranie z losem nie zapłacę kiedyś drożej niż zwykłym złamaniem. Tak długo, jak targały nim dylematy, jeździł w kratkę. W końcu przetłumaczył sobie podobnie jak większość kolegów: robię coś, w czym jestem dobry, a piorun przecież nie będzie w kółko trafiał w to samo miejsce.
Miłość do żużla
Łukasz Mazur, psycholog współpracujący z żużlowcami, mówi, że to ludzie ulepieni z innej gliny i nie da się przykładać do nich zwykłej miary, choćby doszukując się objawów stresu pourazowego. – Zazwyczaj żużel jest całym ich życiem, poświęcili mu wszystko: edukację, znajomych, życie osobiste. Nie mogą go rzucić, bo zostaną z niczym. Poza tym zaniżone poczucie strachu idzie u nich w parze z nadmiernym apetytem na adrenalinę. Taką mieszkankę można odnaleźć na torze, więc trudno się dziwić, że nie potrafią powiedzieć: pas.
Tym bardziej że w tym środowisku odpuszczanie jest w złym tonie. Podnoszenie się po kontuzjach to część etosu, sprawdzian męskości, konieczny składnik budowania własnej legendy. Często zdarza się, że miłość do żużla przechodzi z ojca na syna, wtedy jest jeszcze chęć zaimponowania, przebicia osiągnięć. – Charakter żużlowca to niezły poligon dla psychologa – mówi Mazur.
Stanisław Chomski, trener Wybrzeża Gdańsk, mówi, że jeszcze nie spotkał żużlowca, który by się przyznał, że wypadek go zmienił, że koszmar siedzi w głowie i każe przymykać gaz akurat wtedy, gdy aż się prosi, żeby odkręcić całą fabryczną moc. – Jednak dzwon, który się kończy urazem kręgosłupa albo głowy, nie zostaje bez śladu – twierdzi. Jego zdaniem, na karierach Dobruckiego czy Piotra Śwista (przez wielu uważanego swego czasu za zdolniejszego od samego mistrza Golloba) zaciążyły kraksy, po których musieli spędzić w szpitalu długie miesiące. Zawodników bez głośnych nazwisk, którzy po dzwonie już się nie potrafili odnaleźć, jest wielu. Teraz na zakręcie znalazł się Karol Ząbik – mistrz świata juniorów z 2006 r. Początkiem nieszczęść był dla niego wypadek w Lesznie, który przypłacił złamaniem podstawy czaszki i wstrząśnieniem mózgu. Potem miał jeszcze dwie poważne kraksy, każda kosztowała go kilka miesięcy rozbratu z torem.
Żużlowcy po dzwonach rwą się na motory, trochę według zasady: czym się strułeś, tym się lecz. Po urazach mózgu śmieją się: zobaczymy, w którą stronę mi się klapka w głowie przestawiła. To też zresztą element środowiskowego sznytu – pozować na niezniszczalnego, bagatelizować skutki, stawać na nogi szybciej, niż przewidują lekarze i zdrowy rozsądek. Wariat – dla wielu ludzi żużla to określenie wciąż brzmi dumnie. Ale trzeba mierzyć siły na zamiary. W środowisku wszyscy mówią otwartym tekstem, że Ząbik wrócił za szybko. Chciał się ścigać, zanim wszystkie rany na ciele i duchu zagoiły się na dobre. Gdy pojechał na Wyspy występować w barwach Peterborough Panters, działacze klubu odesłali go do domu, bo w ich ocenie miał kłopoty z utrzymaniem równowagi na motocyklu. Paweł Zmarzlik po powrocie na tor częściej był wykluczany z powodu upadków, niż dojeżdżał do mety. Niedawno złamał obojczyk, znów obudził się w szpitalu.
– Sami kręcą na siebie bat. Kiedy kibice widzą zawodnika na starcie, przyjmują, że jest zdrowy. A on nie przywozi tylu punktów co kiedyś. Zaczynają się gwizdy, presja, gonitwa myśli, niepotrzebne ryzyko, brawura. I wpadają z kontuzji w kontuzję – uważa trener Chomski. Trudno się jednak nie spieszyć – na torze są do zarobienia duże pieniądze, ciążą obowiązki wobec sponsorów, klub jest w potrzebie, brawa kibiców wciąż huczą w uszach.
Głód ścigania
W ten korkociąg częściej wpadają młodzi, spragnieni sukcesów. Nie mogą usiedzieć na miejscu i palą się do jazdy. Jan Ząbik, ojciec Karola i trener toruńskiego Unibaksu, mówi, że ten, kto nigdy nie siedział na żużlowym motocyklu, głodu ścigania nigdy nie zrozumie. Tym bardziej gdy kiedyś jeździło się na medal. – Mamy w domu osobny pokój z trofeami – moimi, ale przede wszystkim Karola, bo on już dawno mnie przerósł, jeśli chodzi o sukcesy. Każdy puchar, medal to jak film z wyścigu, z zawodów. Te obrazki cały czas żyją i nie dają spokoju – mówi Jan. Więc choć po tym, jak dwa lata temu Karola znowu zawieźli z toru na OIOM, obiecał sobie, że go przekona, że na żużlu świat się nie kończy, koniec końców odpuścił. Jak miał nie odpuścić, gdy na widok motocykla Karol znów miał w oczach ten błysk?
Można powiedzieć, że Ząbikowie próbowali już wszystkiego: były pogadanki z psychologiem, setki treningowych kółek na torze, przenosiny do drugoligowych klubów z Gdańska i Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie Karol nie musiał drżeć o miejsce w składzie i miał się otrzaskać w bojach. Był wreszcie autorski pomysł trenera Jana na przełamanie strachu i walkę z demonami, czyli skoki ze spadochronem. – Tony Rickardsson powiedział mi kiedyś, że gdy na torze łapie cykora, musi skoczyć na bungee. Boi się jak cholera, ale wiąże tę linę wokół nóg i skacze. I to go odblokowuje – mówi Ząbik senior.
Więc choć na razie Karol odblokować się nie może, będzie nadal próbował, nawet z czystej potrzeby dowiedzenia się, czy wypadki na dobre zatrzymały go w żużlowym rozwoju, czy może wystarczy iskra, łut szczęścia, a karta się odwróci. I z przekory wobec tych, którzy już go skreślili. Łukasz Mazur uważa, że ważna jest sama decyzja o powrocie na tor, bo pojawia się cel, a wraz z nim determinacja, odwaga i upór. – Te cechy występują zresztą wśród żużlowców w natężeniu niespotykanym u innych sportowców. Taki charakter widać już w żużlowej szkółce. Kto go ma, wyjedzie na tor po najgorszym deszczu, nawet gdy większość jego kolegów oblatuje strach – twierdzi Mazur.
Janusz Kołodziej mówi, że nerwy napięte jak postronki to w żużlu norma. Na starcie świat przestaje istnieć, fala adrenaliny uderza do głowy i myśli się tylko o tym, żeby na wyjściu z pierwszego łuku mieć za plecami resztę stawki. Przynajmniej u niego tak to działa. A jak kolega na torze się wywróci, starają się nie patrzeć, nie słyszeć komunikatów spikera ani sygnału karetki. Myśli się tylko o starcie, o warunkach na torze, o ustawieniach silnika. Jest wiara w doświadczenie, w taktykę, w pomysł na bieg. I we własną szczęśliwą gwiazdę. Przynajmniej do następnego dzwonu.