Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Do pełna

Polacy biją rekordy w piciu

Pijemy dziś jeszcze więcej niż za komuny. Pijemy dziś jeszcze więcej niż za komuny. Ned Frisk / Corbis
Jeszcze nigdy w historii Polacy nie pili tak dużo alkoholu jak w ostatnich latach. Smarzowski i Pilch mają rację: żyjemy „Pod Mocnym Aniołem”.
MK/Polityka
Leszek Zych/Polityka

Marzena ze stacji benzynowej nowego filmu Smarzowskiego jeszcze nie widziała, ale wie, o co chodzi. Robotę wzięła, bo przy nocnych zmianach mogła łączyć pełen etat ze studiami. No i myślała, że w nocy poduczy się do zajęć.

Pierwsza prosta prawda brzmiała: tu się tankuje na okrągło, w dzień paliwo, w nocy piwo. Autorem prostej prawdy był kierownik zmiany, przez którego przemawiała sama mądrość życiowa. Fakt, o czytaniu można było zapomnieć. Tankujący przesuwali się jak na taśmie. Za to socjologię picia Marzena mogłaby już sama wykładać. Przestali ją dziwić dobrze ubrani klienci, wpadający zimą po whiskacza w samych kapciach. Wiedziała, że garści moniaków od pana Zdzisława za puszkę piwa nie trzeba przeliczać, bo będzie co do grosza – a jakby miało nie być, to uczciwie powie.

Połowę klientów stanowili młodzi i anonimowi; nomadzi alkoholowi, których szlak przeciął się w tym akurat miejscu.

Stacje benzynowe przejęły rolę socjalistycznych melin. Sprzedają non stop. Ale alkohol można dziś kupić wszędzie, średnio w mieście – w promieniu 100 m od domu, a w nocy – 200 m. Przez ostatnie ćwierć wieku prawie potroiła się i co roku rośnie liczba punktów sprzedaży. Pod koniec komuny było ich 55 tys., w 2012 r. już 152,5 tys. – jeden na 254 osoby.

Handel idzie, a my bijemy rekordy w piciu. Choć dzisiejsze oficjalne statystyki sprzedaży zaniżają rzeczywiste spożycie do ponad 9 l przeliczeniowego stuprocentowego spirytusu. W praktyce należy dodać kilka litrów z przemytu oraz nielegalnej rodzimej produkcji i sprzedaży – z 13 l spirytusu na głowę nie będziemy już w środku europejskich tabel, ale bliżej wierzchołka. Z badań WHO (Światowej Organizacji Zdrowia) wynika, że Polska ma najwyższe spożycie nielegalnego alkoholu spośród wszystkich państw UE.

W kraju długo lekceważono te rzeki lewego alkoholu, aż pod koniec 2012 r. w Czechach wybuchła afera wódczana. Trefnym alkoholem śmiertelnie zatruło się tam 38 osób, w Polsce też było kilka zgonów. Gdy czeskie władze zaczęły sprawdzać każdą niemal butelkę, w osłupienie wprawiła wszystkich ilość sfałszowanego alkoholu, pochodzącego m.in. z Polski; naszym chemikom skutecznie udawało się neutralizować wszystkie substancje chemiczne, stosowane do skażania spirytusu technicznego. – Na ścianie wschodniej są całe wsie, w których sprzedaje się zaledwie kilkanaście butelek mocnych alkoholi rocznie. Właściciele wprost mówią, że więcej nie biorą, bo z lewizną cenowo nie wygrają – mówi przedstawiciel branży.

Ale najbardziej statystyki winduje piwo. Przez część pytanych Polaków w ogóle nieuważane za alkohol. Ankieterom mówią, że nie piją. A dwie rubryki dalej – że dwa piwka na dobranoc. Tego piwa idzie prawie 100 l rocznie na głowę. Trzy razy więcej niż w końcówce lat 80. Pijemy więc dziś jeszcze więcej niż za komuny.

Małpka z rana

Nawet jeśli zbiorowe odczucie jest takie, że się ucywilizowaliśmy, bo pijanych na ulicach mniej niż kiedyś. Przewrotnie, w wielkomiejskich biurowych środowiskach alkohol jest dziś tabu. Z kraju, w którym sowicie oblewało się każde biurowe urodziny, awansowaliśmy do grupy cywilizowanej – w pracy nie wypada i nie można. Za to szybką małpkę przed czy po pracy, czemu nie.

Nawet najlepsi językoznawcy mają problem z ustaleniem, jak to się stało, że na wódkę w małych buteleczkach mówi się w Polsce małpki. Słowo to pojawia się już u Gałczyńskiego pod koniec lat 40. Ale małpki największą karierę zrobiły w III RP. A konkretnie w 2009 r., kiedy do kraju przyszedł kryzys. Ich sprzedaż ciągle rośnie. Spece od marketingu uznali, że skoro Polaków stać na mniej, to trzeba im tego mniej sprzedawać jak najwięcej. Lider rynku Stock Polska Spółka z o.o. jako pierwszy poszedł w małpki na całego. Obecnie w tej formie sprzedaje 25 proc. całej produkcji. Wygrał nie tylko opakowaniem, ale też zawartością, bo wprowadził całą linię kolorowych wódek. Zaledwie trzydziestoparoprocentowe, słodkie i smakowe – cytrynówki, wiśniówki, żurawinówki, pig­wówki, ananasówki. Smakosze twierdzą, że ich walory smakowe są na poziomie ich ceny. Ale konsument je pokochał, bo okazały się na każdą kieszeń i każde gardło. Małpką leczy się kaca, podtrzymuje ciąg, poprawia humor przed spotkaniem, dodaje elementu baśniowego na spacerze.

Inaczej w weekendy, wtedy skuć się do nieprzytomności wypada jak najbardziej, byle we własnym gronie i dyskretnie. W ramach binge drinking (z ang. hulaszcze, pijackie picie) – zwykle z kolegami z pracy albo znajomymi.

Marcin, 34-latek, singiel, dobrze zarabiający pracownik międzynarodowej korporacji, spotyka się ze znajomymi prawie co piątek wieczorem w celu odreagowania stresu z całego tygodnia. Najpierw klub, po północy zmiana lokalu na mieszkanie kolegi bądź koleżanki. Z przystankiem na stacji benzynowej w celu zakupowym. Każdy kupuje dla siebie to, co będzie pił – taki zwyczaj. – Zajęcia odbywają się w grupie 56-osobowej, bo tak jest bezpieczniej – wyjaśnia Marcin. – Żeby jak Hendrix czy Janis Joplin nie udusić się własnymi wymiocinami. Albo żeby ktoś chwycił za kołnierz, zatrzymał, kiedy po trawce zechce się wyjść na miasto albo pospacerować po gzymsie. Nad ranem, po krótkiej drzemce, taryfa nach hause i do łóżka. – W sobotę można podleczyć się browarem – instruuje Marcin – ale nie więcej niż dwie butelki, no, góra trzy. W niedzielę dłuższy spacer, przebieżka albo godzina w fitness klubie. – No i w poniedziałek wymoczeni, ogoleni i odprasowani stajemy do nowych zadań – opowiada.

Popularna jest też tańsza wersja binge drinking, wyłącznie domowa. Napoleon Waszkiewicz (z zespołem) z Kliniki Psychiatrii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, opisując hepatotoksyczność binge drinking, twierdzi, że ten silnie uszkadzający wątrobę sposób picia staje się dominującym wzorcem i dotyczy 38,2 proc. mężczyzn i 8,5 proc. kobiet w Polsce. Jego zdaniem ten sposób szybkiej intoksykacji jest groźniejszy od picia ryzykownego i intensywnego.

Wieś w piciu też się nie oszczędza. Ale nie jest już targetem dla branży alkoholi mocnych – bo tu ciągle lata się klasą economic. Najtańsze alkohole, najwyższe moce. Na wsi pod Gorlicami, gdy miastowi przyjechali kupić wino do kolacji, znaleźli tylko Sofię za 9,99 zł. Sklepowa trzy razy pytała, czy na pewno chcą to wino, bo ono już pięć remanentów przetrwało i myślała, że nigdy go nie sprzeda. Najlepiej schodzą tanie piwa i koktajle. Jeśli wódka – to w małpkach. Na dobicie.

Pan Tomasz, mieszkaniec prowincji, ma 55 lat i wiele wskazuje, że dożywocie, jeśli chodzi o kontakty z gminnym ośrodkiem pomocy społecznej. – Na odwyku kazali nam policzyć, ile pieniędzy w życiu przepiliśmy. Jezu, jakie mi kwoty wyszły – wspomina. Obecnie, według komornika, nie posiada majątku stałego, a w skład ruchomego wchodzi czajnik elektryczny, telewizor, siekiera, drobne narzędzie, koc, ubranie wierzchnie 1,5 kompletu. Sporą część tego kompletu stanowią ubrania podarowane przez Skarb Państwa w dniu opuszczania zakładu karnego za jazdę na rowerze pod wpływem alkoholu. – W więzieniu pół litra kosztowało 100 zł. Takiej kasy to ja nie miałem. Pół roku czysty byłem jak łza – wspomina. Pierwszą wódkę wypił pięć minut po wyjściu z więzienia za pieniądze na bilet powrotny do domu. Nie pije od prawie dwóch lat. Dzień zaczyna od zbierania butelek po małpkach, które byli koledzy wrzucają na podwórko domku, gdzie gościnnie mieszka. Bywa, że jest tego i 10 flaszeczek. – Patrzę tak na nich i myślę sobie, czy i ja taki byłem. Brudny, zasikany, z nieobecnym wzrokiem. Wydaje mi się, że nie. Ale na logikę, to chyba tak – mówi pan Tomasz.

Na butelce najtańszej wódki z dyskontu wytwórca ma około 2 do 5 gr czystego zysku. Producenci są po zażartej wojnie cenowej, niżej już się nie da zejść z cenami. Ale klient na najdalszej prowincji i tak stwierdza, że jest za droga, i kupuje lewy alkohol. Wchodząc w wyścig z czasem – czy szybciej zabije nałóg czy rak, bo chemiczne oczyszczanie alkoholu technicznego gwarantuje obecność silnie rakotwórczych substancji. Część tak przywróconego do obrotu konsumpcyjnego alkoholu ma działanie uboczne, polegające na uszkodzeniu płatów mózgowych i błędnika. Ale mało kto bije na alarm, bo w statystykach takie zależności się nie mieszczą.

Pijak odpowiedzialny

W statystykach najlepszą ekspozycję mają pijani kierowcy. W 2013 r. policja zatrzymała 162 tys. nietrzeźwych. Spowodowali ponad 2 tys. wypadków, w których zginęło 265 osób. W gazetach też ekspozycja była niczego sobie: kierowca z Kamienia Pomorskiego, motorniczy z Łodzi i ich ofiary śmiertelne, jedna pani z Warszawy, która wjechała samochodem do przejścia podziemnego – w sumie kilkanaście pierwszych stron w tabloidach w miesiąc.

Odtrutkę na jazdę procentową wymyślono już ponad 20 lat temu: szofer do wynajęcia, czyli pan bania. Pionierzy przegrali z głęboko zakorzenionym w Polakach przekonaniem, że żony i samochodu się nie pożycza. Dopiero gdy miasta się dorobiły, a samochód spadł z kategorii „towar luksusowy” do „użytkowej”, nastąpił renesans idei. Pomógł również odwrócony trend migracyjny: coraz więcej ludzi wyprowadzało się pod Warszawę, ktoś musiał ich po kielichu tam odwieźć. Dziś usługa ma cechy masowej. Kurs wychodzi taniej niż normalna taksówka w dwie strony. Na nocnych szoferów najmują się najczęściej młodzi. Klient bywa trudny, ale można pojeździć świetnymi brykami, posłuchać niezłych historii i zobaczyć, że gruby portfel oznacza też w praktyce grube ograniczenia. Jeden znany pan, po rzyganiu do samochodu, tak się wstydził, że jak wysiądzie, to ktoś go zobaczy w takim stanie – że wysiąść nie chciał.

Zdaniem tych z Pokielichu.pl czwartek bywa niezły. Piątek jest świetny. Sobota jest koszmarem, dużo telefonów. Ale też dużo rezygnacji z usługi w trakcie realizacji. Szkoda jechać, skoro szkło ciągle na stole.

Z kolei w piątek ludzie często źle oceniają możliwości, zaczynają późno pić, nie utrzymują tempa, nie doceniają zmęczenia po całym tygodniu. Jak pani A., personel zarządzający, ale niższego szczebla. Ma na oko czterdziestkę. Nie ma obrączki i strasznie szumią jej klocki hamulcowe. Gdyby miała chłopaka, na pewno by to wychwycił. Świętowała narodziny dziecka kolegi i trudno powiedzieć, co gorzej zniosła – świadomość własnej samotności czy mieszanie piwa z winem. Jedziemy. Pierwszy pit-stop, czyli przerwę na rzyganie, zalicza dwa metry po ruszeniu. W sumie będzie ich pięć – niezły wynik jak na siedmiokilometrową trasę, ale nie rekord. Nawyki kierownicze robią swoje – pani A. szybko opracowuje gest, po którym należy zjechać na pobocze. Odgłosy łagodzi włączone radio; przy „Yesterday” Beatlesów pani A. się rozkleja – to ulubiona piosenka jej młodości. Jak mantrę powtarza, że nie pije i w ogóle sama nie wie, jak to się stało, bo to były dwa piwa.

B. jest zupełnie inna. Pewna siebie, władcza. Podział ról jest jasny. To ona rządzi. A szofer się słucha. Nie peszy jej nawet fakt, że zapomniała z imprezy zabrać pieska. Wraca po niego i jeszcze raz sprawdza stan posiadania. Dziecko jest. Trzylatka w foteliku na tylnym siedzeniu. Piesek jest. Zamknięty w bagażniku. Ona jest. Jedziemy. B. wraca z imprezy i bardzo się cieszy, że jest nowy szofer, bo jeszcze by ktoś pomyślał, że ma problem z alkoholem. Ostatnio dwa razy jechała z tym samym. A ona po prostu często odwiedza znajomych.

G. jest Anglikiem. Za rok będzie świętował swoje 20 lat w Polsce. Może uda mu się wygłosić krótką laudację po polsku. Języka się nie uczy, bo po co. W międzynarodowych nieruchomościach nie mówi się po polsku. Jest po brytyjsku dystyngowany i nudny. O otaczającej go rzeczywistości mówi z zachwytem zarządcy rezerwatu. Ale nie wymiotuje i nie podnosi głosu, choć wyraźnie się nie oszczędzał. Kurs jest do legolandu – jednego z osiedli takich samych domków pod Warszawą, gdzie wszystko jest tak podobne, że trudno wyjechać z osiedla. Nawet marki samochodów pod domami są te same.

Klasa średnia już się nauczyła, że jazda po procentach kończy się na okładkach tabloidów. Zważywszy na lawinowy przyrost liczby aut, można powiedzieć, że jest coraz lepiej. Coraz mniej nietrzeźwych w przeliczeniu na liczbę samochodów.

Ze smutku i z radości

Z wieloletnich obserwacji dr. Bohdana T. Woronowicza wynika, że pijących można podzielić na dwie grupy – poszukiwaczy ulgi i łowców nagród. – Jedni piją, bo jest im źle. Drudzy, bo potrzebują jeszcze większej stymulacji. Alkohol, drażniąc ośrodek nagrody, zadowala te dwie skrajnie różne grupy – mówi dr Woronowicz.

W efekcie w statystykach uzależnień jesteśmy już blisko wierzchołka. W latach 2010–11 po raz pierwszy w Polsce przeprowadzono badanie epidemiologiczne EZOP. Zgodnie z metodologią Światowej Organizacji Zdrowia próba losowa respondentów w wieku 18–64 lata liczyła ponad 10 tys. osób. Okazało się, że 12 proc. Polaków (3 mln) wyraźnie nadużywa. Można u nich rozpoznać zaburzenia psychiczne lub zaburzenia zachowania. Wśród nich jest ponad 600 tys. uzależnionych od alkoholu. „Zaburzenia związane z alkoholem stanowią najliczniejszą grupę zaburzeń psychicznych w Polsce” – piszą autorzy badania.

Przebieg uzależnienia przez dziesięciolecia się nie zmienił. Jak u Pilcha i Smarzowskiego: wymiociny, krzaki, ciągi alkoholowe, potem kółko terapeutyczne i mięsiste historie o ludzkim upodleniu. Albo tak: M., która już nie pije. Kategorycznie nie zgadza się nawet na podanie jej imienia. Nawet inicjał wymyśli – taki, który z niczym się nie kojarzy, to znajomi też jej nie poznają.

Niemłoda jest, ale ciągle piękna, mimo tej specyficznej pustki w oczach. Do dziś nie wie, czy zaczęła pić ze smutku czy z radości – no, bo miała się z czego cieszyć w życiu. Mąż – no cóż, gość w domu – ciężko pracował, więc nawet nie wypadało mu wyrzucać. Dziecko hodowane na championa, z jednych zajęć jechało na drugie. Picie powodowało, że ten głuchy skowyt kompletnej samotności w niej cichł. To piła. Według wypracowanej procedury upijania się i trzeźwienia w ciągu tego samego dnia. Zresztą wszystkie jej koleżanki – przy mężach – też lubiły wypić.

Pierwszy raz zorientowała się, że ma problem, kiedy postanowili się przeprowadzić za miasto. Mąż wyszukiwał oferty, ale to ona miała je sprawdzać i wybrać. Mąż nie wiedział, dlaczego upierała się akurat na ten dom. Ani dom, ani okolica nie były powalające. Ale jak miała mu powiedzieć, że w obrębie jest aż sześć sklepów z alkoholem, w tym dwa całodobowe, a przy innych jeden albo żaden?

Problem ujawnił się po tym, jak spowodowała stłuczkę. Czuła się świetnie, a miała 0,6 promila. Była ósma rano. Mąż krzyczał o wstydzie. Poszła na prywatny detoks – 600 zł za dobę, z ogłoszenia, jakich pełno w gazetach. Za dodatkową opłatą lekarz skłonny był nawet podjąć leczenie w hotelu poza Warszawą. Później mąż załatwił jej prywatną terapię. Ale o problemie nie chciał z nią rozmawiać. M. ciągle falowała. Okresy trzeźwości przeplatała z piciem. W domu było coraz więcej awantur. Ocknęła się, kiedy się zorientowała, że córka podkrada jej alkohol.

Po pańsku

Kobiety to w statystykach pozycja szczególna. Procentowy lot w górę. Z diagnozy społecznej prof. Janusza Czapińskiego wynika, że piją zdecydowanie więcej niż w PRL. Im lepiej wykształcone, tym chętniej sięgają po alkohol. – U mężczyzn ta korelacja idzie w odwrotną stronę. Najwięcej piją najsłabiej wykształceni – mówi prof. Czapiński.

Ryzykownie zaczynają pić coraz młodsze dziewczęta. W zeszłym roku do warszawskiej izby wytrzeźwień przywieziono 45 chłopców, ale też osiem dziewczynek. Kiedyś dziewczynki się nie trafiały.

Także Monika Kurowska z Działu Przerywania Ciągów Alkoholowych w Stołecznym Ośrodku dla Osób Nietrzeźwych martwi się o picie kobiet. Z oferty jej oddziału w 2013 r. skorzystało 130 mężczyzn i 29 kobiet, dwie lub trzy w miesiącu.

Nawiasem, Stołeczny Ośrodek dla Osób Nietrzeźwych to dawna Izba Wytrzeźwień – po rebrandingu. A Dział Przerywania Ciągów Alkoholowych to jeden z elementów nowego wizerunku instytucji. Klient może sam przyjechać na ul. Kolską w Warszawie i poprosić o odtrucie. Musi tylko mieć co najmniej 300 zł w kieszeni – bo tyle kosztuje jedna doba – i szczerą chęć w sercu.

O przyjmowanych kobietach pani Monika nie może i nie chce mówić, bo obowiązuje ją tajemnica zawodowa. Ale przekrój społeczny i wiekowy ma pełen. – Z badań wynika jednak, że kobiety uzależniają się dwa razy szybciej niż mężczyźni. Już po 10 latach można mówić o pełnym uzależnieniu – mówi Monika Kurowska. Trudniej też się je leczy, bo rzadziej zgłaszają się po pomoc. – Wstydzą się. Picie kobiet jest obarczone znacznie większym brakiem akceptacji niż w przypadku mężczyzn – dodaje. Wsparcie ze strony mężczyzn też jest dużo mniejsze. Jako terapeutka od kilku lat nadzoruje również grupy wsparcia dla alkoholików. Przez ten czas tylko raz na spotkania takiej grupy przychodził mężczyzna. Ojciec jednej z uzależnionych dziewczyn. – Kiedy trafia do nas osoba uzależniona, kontakt z partnerem jest nieodzowny. Żeby ktoś wyszedł z nałogu, powinna mu w tym pomagać cała rodzina. Panowie rzadko odpowiadają na zaproszenia. Kobieta z nałogiem często zostaje sama – mówi Kurowska.

Często to kobiety nie zgadzają się na informowanie męża o problemie. Najczęściej wymieniany powód: wstyd i lęk przed rozwodem. Zdecydowana większość pań, które podejmują leczenie, jest po pięćdziesiątce. Mężczyźni zaczynają leczenie kilka lat wcześniej. Ale oni ostrzej piją i nie muszą tak bardzo ukrywać się z nałogiem.

Kobietom nie ułatwia też życia branża alkoholowa. Na rynek wprowadzanych jest coraz więcej alkoholi dedykowanych specjalnie dla nich. Wszelkiego rodzaju wódki smakowe, gotowe drinki czy koktajle w bardzo atrakcyjnych kolorowych butelkach. Słodkie, o niższej, bo ledwie 30-proc., mocy. Ale przez to bardziej zdradliwe. Branża alkoholowa przeżywa ciężki okres, a – jak wynika z badań – rynek kobiecy ma ogromny potencjał i ciągle się powiększa. I według prognoz jeszcze długo nie powie ostatniego słowa.

Na kolorowo

Ale i młodzi docenili zalety kolorówek. Bo ekonomiczne – wchodzą bez przepitki, nie trzeba inwestować dodatkowo w sok. Dostępność ekonomiczna rośnie z roku na rok. Dzisiaj za pensję można kupić ponadtrzykrotnie więcej butelek wódki niż na początku transformacji. Państwu zupełnie się to nie opłaca. Na alkoholu budżet zarabia 17–18 mld rocznie, tymczasem pracownicy Instytutu Organizacji Ochrony Zdrowia Uczelni Łazarskiego wyliczyli, na podstawie danych z 2010 r., że koszty utraconej produktywności, chorób, przedwczesnej śmierci, pomocy społecznej, zatruć, wypadków, przestępstw dokonanych pod wpływem alkoholu wyniosły ponad 30 mld zł.

W kwestii zapobiegania państwo postawiło na wyuczoną bezradność. Co prawda procedury mamy europejskie. Ale rzeczywistość nie chce się do nich dostosować. Już w 1982 r. Polska odeszła od instytucji przymusowego leczenia. Zastąpiono ją sądowym zobowiązaniem leczenia. Dobrze brzmi, słabo działa. – Nie da się prowadzić psychoterapii wbrew woli pacjenta. Większość z sądowym nakazem lekceważy nakazy i nawet się nie zgłasza na leczenie. I nic się z tym nie robi – mówi dr Bohdan T. Woronowicz, jeden z najlepszych specjalistów od leczenia alkoholizmu w Polsce. Według danych Polskiej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych (PARPA) na oddziałach terapeutycznych finansowanych przez NFZ jest 3,5 tys. łóżek. Do tego doliczyć trzeba 900 łóżek na oddziałach detoksykacyjnych. W samej Warszawie na leczenie z urzędu kieruje się około tysiąca osób rocznie. Niszę, ale tylko z bogatszymi klientami, zajęły więc prywatne kliniki.

Cały czas spada liczba izb wytrzeźwień. Kiedyś były w każdym większym mieście. Dziś w całej Polsce działają zaledwie 44. Warszawska w zeszłym roku obsłużyła 26 196 osób. Część z nich na tyle często, że pracownicy żartują, że niektórzy powinni tam już dostać meldunek. Rekordzista zaliczył 44 wizyty na Kolskiej. Średnia ściągalność należności jest na poziomie 30 proc. Płacą tylko ci, którzy się wstydzą.

W czasach PRL w walkę z nałogiem bardzo angażował się Kościół katolicki. Krucjata Wstrzemięźliwości, Sierpień Miesiącem Trzeźwości czy publicznie składane przysięgi abstynencji miały dosyć szeroki odzew. W III RP zaangażowanie Kościoła w walkę z nałogiem osłabło. Zresztą problem nie ominął i księży.

Badacze z programu EZOP przekonują w poraportowych rekomendacjach dla Polski, że najtańszą, a zarazem najbardziej skuteczną strategią ograniczenia spożycia miałoby być ograniczenie dostępności fizycznej i ekonomicznej alkoholu. Kontr­argumenty są takie, że gdyby zamknąć większość punktów sprzedaży, zabronić handlowania nocą czy na stacjach, podnieść dwu-, trzykrotnie ceny, ze zdwojoną siłą ruszyłby przemyt i nielegalna produkcja – w której mamy przecież szczególne dokonania oraz doświadczenie. Może i część nie zdążyłaby się uzależnić, ale wiadomym kosztem.

Tego, że co roku 10–12 tys. osób i tak umiera za sprawą picia alkoholu, w publicznym dyskursie się nie eksponuje. Nie giną na torach albo w samochodach. Umierają na choroby wątroby, zatrucia, w wyniku epizodów związanych z zaburzeniami psychicznymi, zwykle po krystalicznej czystej, piwie albo winie wprost ze sklepu względnie ze stacji benzynowej.

Ale na stacjach widzą dalsze perspektywy w tankowaniu. Kierownik zmiany na tej stacji, gdzie pracuje Marzena, wyczytał ostatnio w internecie, że senatorowie zaczynają prace nad zakazem sprzedaży alkoholu przy okazji tankowania. Sięgnął do krynicy mądrości i stwierdził, że daje temu pomysłowi zero procent szans. Na jego oko branża paliwowa to strategiczna gałąź gospodarki. Każdy poseł wie, że Polak po prostu zawsze musi mieć gdzie zatankować.

Polityka 4.2014 (2942) z dnia 21.01.2014; Temat tygodnia; s. 10
Oryginalny tytuł tekstu: "Do pełna"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną