Anna Ruszczak, nauczycielka ze Strzelec Krajeńskich, mówi tak: – Żeby w dzieciach z naszej szkoły obudziło się zainteresowanie przyrodą, najpierw musiały zobaczyć u mnie ciekawość i zachwyt. Przyrodnicza pasja Anny rozrastała się cichutko przez lata w zaciszu przydomowego ogrodu. Wystrzeliła w lockdownie, kiedy było więcej czasu na obserwację roślin. I na zastanowienie: dlaczego pachnące hiacynty wysadza się właśnie w marcu? Dlaczego dobroczynna werbena potrzebuje akurat lekko – ale nie nadmiernie – kwaśnego podłoża?
Anna z wykształcenia nie jest przyrodniczką, lecz teolożką. Uczy religii w Szkole Podstawowej nr 1 w swojej gminie. Aby przenieść swoje przyrodnicze zachwyty do szkolnej klasy, musiała pokonać wiele barier. Także własną niepewność i obawy.
Najpierw poza swoją specjalizacją, po godzinach, prowadziła dla dzieci zajęcia o tym, jak się uczyć. Potem namówiła koleżankę, wychowawczynię klas 1–3, do wspólnego udziału w programie Planeta Energii. – Hasło „nauka przez zabawę”, i to z elementem przyrodniczym, dokładnie odpowiadało temu, co chciałyśmy razem robić: pracować z dziećmi poza murami szkoły, prowadzić lekcje w przyrodzie i na spacerach. Pod kierunkiem nauczycielek uczniowie wręczali ulotki przechodniom, zachęcając do troski o krajobraz, maszerowali przez miasto z transparentami i zbierali drobne przyrodnicze skarby do pudełek po zapałkach. Akcje były tak spektakularne, że podstawówka z Lubuskiego otrzymała jedno z wyróżnień w 12. edycji programu.
Teoria nie uwrażliwia
I wtedy przyrodnicza edukacja w szkole rozkręciła się na dobre. Nauczycielka namówiła dyrekcję, żeby za wygrane 10 tys. zł (na zorganizowanie Strefy Bioróżnorodności) zbudować w szkole ogród deszczowy w 17-metrowym pojemniku. Okolicę nękają susze. Stworzenie systemu pobierania wody opadowej i magazynowania jej przez rośliny hydrofitowe o grubych kłączach, by oczyszczona wracała do gleby, miało znaczenie nie tylko edukacyjne. Sprawdziło się też jako praktyczna inspiracja dla mieszkańców, jak można reagować na wyzwania związane z klimatem.
Podobne projekty w wielu szkołach wprowadza się bocznymi ścieżkami m.in. dlatego, że edukacja ekologiczna (czy też – jak woli mówić część nauczycieli – edukacja o przyrodzie i klimacie) w podstawie programowej istnieje w wymiarze szczątkowym i czysto teoretycznym. – Co ma np. takie skutki, że ponad połowa Polaków nie wierzy, że zmiany klimatyczne są skutkiem działalności człowieka – zauważa dr Karol Dudek-Różycki, przewodniczący Polskiego Stowarzyszenia Nauczycieli Przedmiotów Przyrodniczych, nawiązując do badania Eurobarometru z 2024 r. Pokazało ono także, że gotowość, by zrzucać z ludzi odpowiedzialność za klimatyczne turbulencje, jest u nas dużo większa niż przeciętnie w Unii Europejskiej (w całej UE przekonanie, że zmiany klimatu są „w większości spowodowane naturalnymi cyklami”, podziela tylko 35 proc. osób). A w dodatku rośnie.
Niestety w wielu szkołach obecność „żywej przyrody” sprowadza się do rozdawania dzieciom świeżych pomidorków i marchewek w foliowych woreczkach. Które pod koniec dnia lądują w kontenerach na odpady niesegregowane. Rozwój świadomości dzieci w tych okolicznościach często zależy od zaangażowania ich rodziców i organizacji pozarządowych. – Jedyną dłuższą rozmowę o odpowiedzialności ekologicznej mieliśmy w Ekocentrum Punkt Zwrotny na Pradze. Tata kolegi namówił naszą wychowawczynię, żebyśmy tam poszli na zajęcia. Zamknęli nas w escape roomach, gdzie trzeba było rozwiązywać różne multimedialne zagadki i zadania. Wszystko dotyczyło tematyki fast fashion – opowiada Bartek, ósmoklasista ze szkoły na warszawskim Mokotowie. I dodaje, że było super: – Ja akurat rzadko sam kupuję ubrania, ale dziewczyny z klasy mówiły, że po tej wycieczce bardziej się zastanawiają, czy brać z półki w sklepie kolejny T-shirt, czy dadzą radę bez niego. Klara, z tej samej szkoły, miło wspomina wiosenne popołudnie, gdy klasowe mamy przyniosły kilka palet bratków, stokrotek i narcyzów. – Zasadziliśmy je przed szkołą na trawniku. Ale co się z tymi kwiatkami potem działo, nie wiem. Chyba zajmowały się nimi panie woźne, myśmy nie mieli czasu – przyznaje.
Karol Dudek-Różycki podkreśla, że dziecięcy mózg nie przyswoi zasad rządzących przyrodą i klimatem, ucząc się w sposób teoretyczny. – Kilkulatki muszą zobaczyć liście rośliny dotkniętej chlorozą wywołaną przez wyjałowioną glebę. Muszą zobaczyć pyły zawieszone, przyczepione do kawałków taśmy klejącej przy ruchliwej drodze, i porównać, jak wygląda taka sama taśma przy łące. Muszą szukać kasztanów i tworzyć z nich ludziki, babrać się w błocie, czuć na twarzy zimno w czasie mrozu i krople deszczu, gdy pada. Dopiero po takich doświadczeniach nastolatki mogą pojąć makrozależności prowadzące do efektu cieplarnianego i topnienia lodowców. Ale podstawową koniecznością jest wychodzenie na zewnątrz.
Zachwyt zamiast strachu
Tymczasem – jak wynika z badań dr Joanny Godawy z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego przeprowadzonych w kilkuset rodzinach z całej Polski – w dni robocze 20 proc. dziewczynek i chłopców spędza na dworze maksymalnie sześć minut dziennie. Dwie trzecie jest na zewnątrz od pół godziny do dwóch godzin, a więc średnio najwyżej 24 minuty. Dłużej rusza się na powietrzu ledwie 14 proc. dzieci.
Jak przyznaje sama naukowczyni, te wyniki tak ją poruszyły, że postanowiła spróbować coś zmienić. Najpierw namówiła kierownictwo i rodziców dzieci z przyszkolnej zerówki, w której pracowała, na organizację tzw. leśnych piątków. – Co tydzień zabieraliśmy dzieciaki, przy wsparciu grupowych mam lub ojców, na dwu-, trzygodzinne spacery. Joanna mieszka i pracuje w jednej z najpiękniej położonych miejscowości turystycznych na południu Polski. Mimo to przekonanie dorosłych do pomysłu wymagało wysiłku. Szybko jednak się okazało, że jeden z głównych powodów dystansu rodziców, czyli wizja ciągłych infekcji dzieci, jakoś się nie sprawdza (za to po wycieczkach rosły apetyty). W lesie przedszkolaki dostawały zadania: czasem – żeby na coś sobie popatrzeć, czasem – żeby wypełnić kartę pracy. Czasem słuchały opowieści leśników, a czasem, zimą, po prostu zjeżdżały na jabłuszkach. Joanna sama była zaskoczona, jak wyraźnie te doświadczenia odbijały się w pracach plastycznych podopiecznych. Las na stałe znalazł miejsce w ich wyobraźni.
Z czasem pedagożka przeniosła się do pracy w lokalnej bibliotece. I dostrzegła tam co najmniej równie dobre warunki, żeby zaszczepiać w dzieciach zachwyt. Bo uważa, że właśnie o to tu chodzi. – W publicznych naukowych dyskusjach o klimacie mówi się już niemal wyłącznie w kategoriach katastrofy. Ale przecież nie ma sensu rozmawiać w ten sposób z kilkulatkami. Lepiej, korzystając też z książek jako inspiracji, szukać tego, co rozwija w dzieciach sprawczość i daje nadzieję.
Świetnie wyczuł to np. Adam Wajrak, który (jako jeden z licznych gości) odwiedzał biblioteczny Klub Czytelniczy. – Gdy rozmowa tradycyjnie zaczęła zmierzać w kierunku tego, jak bardzo jest źle, nagle rzucił: „Ale przecież rośnie populacja wróbli. Po latach zaczęły wracać do miast!” – relacjonuje Godawa. Edukatorki z biblioteki zaczęły zapraszać znanych pisarzy, by w trakcie spotkań z dziećmi w Klubie Czytelniczym na tarasie gmachu sadzili wybrane rośliny. Grzegorz Kasdepke i Agata Romaniuk wkopali piękne berberysy, a Michał Rusinek – borówkę, nazwaną Ichną na cześć Wisławy Szymborskiej, na którą tak w dzieciństwie mówili rodzice.
Także Anna Ruszczak, pracująca na przeciwległym krańcu Polski, przekazuje dzieciom, że dbałość o przyrodę to bardzo różne działania w wielu sferach życia. Żeby lepiej uzmysłowić to uczniom, zaprosiła ich do stworzenia na terenie gminy użytku ekologicznego. – To obszar objęty ochroną: niewielki, ale cenny przyrodniczo. Jego powołanie to wieloetapowa praca, obejmująca liczne formalności.
Podopieczni Anny najpierw fotografowali i opisywali rzadkie gatunki roślin i zwierząt w okolicach oczka wodnego. Zamontowana fotopułapka uchwyciła czaplę siwą, łyski, kukułki i modraszki, a także przedstawiciela sympatycznego, lecz inwazyjnego gatunku – szopa pracza. Dzieci nagrały też megabajty odgłosów takich jak terkot chronionej rzekotki drzewnej. Zaproponowały konkretne formy ochrony, powołując się na stosowne punkty rozporządzenia ministra. – Dla niektórych członków naszej grupy największym wyzwaniem okazywało się złożenie w sekretariacie urzędu wniosku i wypowiedzenie prośby o przystawienie urzędowej pieczątki na jego kopii – relacjonuje nauczycielka.
Tylko w połączeniu
To doświadczenie pokazało uczniom, jak bardzo kompleksową i złożoną misją jest ochrona przyrody. I jak często – jednak – trudną. Bo wypracowywany przez pół roku przez młodzież projekt na razie nie doczekał się uznania decydentów. Użytek dotychczas nie powstał. Z czego też płynie nauka – o tym, jak zatroskani o świat ludzie są zależni również od siebie nawzajem.
Być może młodym Polkom i Polakom te wszystkie połączenia wkrótce będzie łatwiej zrozumieć także za sprawą szkolnych lekcji. Od września 2026 r. do szóstej klasy szkoły podstawowej uczniowie mają poznawać przyrodę w sposób zintegrowany, bez podziału na biologię i geografię. Zajęcia częściowo będą zblokowane, żeby łatwiej było organizować wyjścia na zewnątrz. Gorzej, że kilkulatki, według aktualnych urzędowych planów, mają obowiązkowo wychodzić z przedszkoli tylko raz na tydzień. Szkoda byłoby, gdyby ten zamysł się utrzymał, bo hodowla w warunkach cieplarnianych zdecydowanie nie służy małym dzieciom.
Artykuł zawiera link sponsorowany.