Dla prezydenta Joe Bidena właśnie kończy się łatwy etap kadencji. Na wejściu witany owacjami i z otwartymi ramionami, mógł się skupić na przekonywaniu, że wszystkie problemy świata da się załatwić inaczej, niż chciał jego poprzednik: rozmową, negocjacjami, przyjaznym zaproszeniem do stołu, porozumieniem z sojusznikami i wizją przewidywalnych, stabilnych relacji nawet z zadeklarowanymi wrogami i przeciwnikami. Po kolei przywracał udział Ameryki w wielonarodowych gremiach opuszczonych lub lekceważonych przez Donalda Trumpa, ożywiał i zawiązywał nowe układy, dzięki którym USA miały być silniejsze, a ich partnerzy nabierać mocy. Wskazywał też kluczowych graczy, którym najbardziej ufał w różnych miejscach i do pewnego stopnia powierzył zarządzanie na odległość.
Zamysł był taki, by Ameryka delegowała bieżące problemy na innych, a sama mogła się skupić na odtworzeniu przygniatającego potencjału technologiczno-militarnego, który na powrót umożliwiłby jej ułożenie świata po swojemu za dekadę lub dwie. Ale gdy przyszło co do czego, los Europy musi negocjować przywódca USA, bo ambitni strategiczni autonomiści jakoś się do tego nie palą.
Zalewski: Biden zapowiada walkę o reelekcję. Ale czy wystartuje?
Czy Biden zatrzyma Putina?
Bo historia postanowiła nie czekać, a rywale nie mają zamiaru fundować Ameryce urlopu od problemów. W Azji komunistyczne Chiny coraz wyraźniej przygotowują się do