Kilka dni temu szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen przedstawiła kolejny pakiet sankcji, a w nim propozycję embarga na rosyjską ropę i produkty rafineryjne. Miałoby wejść w życie do końca roku, a kraje szczególnie uzależnione od surowca i niemogące łatwo znaleźć zamiennika dostałyby okresy przejściowe – do końca 2023.
Czytaj też: Unia bierze rozwód z rosyjską ropą. Ale łatwo nie będzie
Po co Orbánowi 500–700 mln euro
Chodzi tu głównie o Węgry, Słowację i Czechy. I choć udało się w negocjacjach wydłużyć te okresy do końca 2024 r. (dla Budapesztu i Bratysławy) albo do połowy 2024 (dla Pragi), rząd Viktora Orbána wciąż blokuje konsensus wokół nowego pakietu sankcji. „Chcielibyśmy poznać przyczyny. Słyszymy, że chodzi o techniczne oczekiwania co do zaopatrzenia w ropę. Ale kiedy pytamy, o co konkretnie chodzi, nie uzyskujemy odpowiedzi” – mówił ambasador Polski przy UE Andrzej Sadoś.
W środę kolejna narada ambasadorów krajów UE zakończyła się niczym. Odroczono telekonferencję premierów Węgier, Słowacji, Czech i Chorwacji z prezydentem Emmanuelem Macronem (wcześniej telefonował do Orbána) i von der Leyen. A mieli rozmawiać o skutkach nałożonego embarga.
W Brukseli dominuje przekonanie, że Orbán ostatecznie zgodzi się na embargo, tylko targuje się, na ile Bruksela wycenia jego zgodę. Jak? Porównuje embargo do bomby jądrowej spuszczonej na węgierską gospodarkę, za co Dmitrij Miedwiediew, wiceszef Rady Bezpieczeństwa Rosji (także były premier i prezydent), odwdzięczył się pochwalnym wpisem w mediach społecznościowych o „rozsądnym przywódcy”, który nie idzie razem z „wysterylizowanym europejskim stadem” ku przepaści za amerykańskim pasterzem.