Przez cały okres zimnej wojny nazywano ją „amerykańskim podwórkiem”. Z politycznego czy gospodarczego punktu widzenia nic w Ameryce Południowej i Centralnej nie odbywało się bez zgody, a przynajmniej wiedzy Białego Domu. Każda zmiana ustroju musiała zyskać aprobatę potężnego sąsiada z północy. USA tworzyły dyktatorów, a wycofując poparcie, przyczyniały się do ich upadku – przekonał się o tym choćby chilijski satrapa Augusto Pinochet. Poza rewolucją kubańską i ponad półwieczem rządów Fidela Castro nie było w tej części świata przypadku udanego politycznego zwrotu, który nie byłby reżyserowany z Waszyngtonu.
Amerykańskie podwórko
Czasy się zmieniły, ogłoszono koniec historii, dyktat demokracji i wolnego rynku, dla których „miało nie być alternatywy”. USA wykorzystały ten moment, by umieścić się w roli hegemona już politycznego, ale przede wszystkim finansowego. W 1994 r. weszła w życie NAFTA, Północnoamerykańskie Porozumienie o Wolnym Handlu, tworzące wielką strefę liberalnej gospodarki od południa Meksyku po północ Kanady. Ojcem projektu był Bill Clinton, jeden z piewców deregulacji i luzowania barier w handlu międzynarodowym. Wtedy wydawało się, że do hegemonii Amerykanów wiedzie autostrada. Wszyscy chcieli z nimi współpracować, nawet niedawni wrogowie. Być może solą w oku był nadal Castro, ale wtedy wyglądało na to, że prędzej sam się zagłodzi, niż rozpali ogień rewolucji w innych krajach. Upadek Związku Radzieckiego wywołał na wyspie gigantyczny kryzys zaopatrzeniowy, który przerodził się w klęskę głodu i recesję. Potem Waszyngton nałożył na Kubę embargo, pogłębiając izolację marksistowskiego reżimu. Półkula mówiła jednym głosem, i to bez pistoletu przystawionego do głowy.
Clinton był przy okazji ostatnim prezydentem, który Amerykę Łacińską traktował poważnie i miał na nią pomysł. To za jego kadencji w 1994 r. zorganizowano w Miami pierwszy Szczyt Ameryk. Clinton po regionie dużo podróżował, poświęcał mu uwagę, tworzył struktury. Dofinansował Międzyamerykański Bank Rozwoju (IADB), a w departamencie stanu poszerzał zasoby ekspertów szkolonych w kierunku właśnie współpracy z południem. Idylla trwała jednak tylko do końca jego prezydentury. Gdy w Białym Domu zamieszkał George W. Bush, relacje posypały się jak domek z kart. Przede wszystkim dlatego, że nikt w Waszyngtonie nie chciał już z sąsiadami współpracować. Zamach 11 września rzucił się cieniem na całej polityce zagranicznej, która w połączeniu z neokonserwatywnym paradygmatem „prawa i porządku” Busha stała się polityką przymusu, a nie dialogu. To wówczas rządy Wenezueli i Kuby wpisano na listę organizacji terrorystycznych, a do wydziału Ameryki Łacińskiej w departamencie stanu wrócili dyplomaci, którzy kierowali nim w czasach Ronalda Reagana, na czele z kontrowersyjnym Otto Reichem, pamiętającym czasy zimnowojennych zamachów stanu. W takich warunkach o rozwijaniu partnerstwa nie mogło być mowy.
Potem przyszły czasy Obamy, który na Amerykę Łacińską nie miał pomysłu ani czasu, oraz Trumpa opierającego politykę na gospodarczym protekcjonizmie mieszanym z rasistowskimi komentarzami. Przez ostatnie ćwierć wieku pozycja USA w regionie słabła, również dlatego, że na niezależność wybijało się całe Globalne Południe. Nowi liderzy otwarcie sprzeciwiali się amerykańskiej (czytaj: kapitalistycznej) dominacji, promując sojusze bez udziału Waszyngtonu. Do nich należał Lula da Silva, brazylijski trybun ludowy, swego czasu najważniejszy latynoamerykański polityk. Do tego trzeba dopisać gigantyczną ekspansję Chin i odnowienie militarnych koneksji z Rosją. 25 lat po osiągnięciu szczytu współpracy Ameryka Łacińska przestała w jakikolwiek sposób być „podwórkiem USA”.
Czytaj też: Jak walczono o wolność Ameryki Łacińskiej
Szczyt bez Kuby, Wenezueli, Nikaragui
Ten rys historyczny wyjaśnia, co w minionym tygodniu próbował osiągnąć Joe Biden. Po 28 latach Szczyt Ameryk wrócił do Stanów Zjednoczonych, od poniedziałku do czwartku odbywał się w Los Angeles. Departament stanu reklamował go jako imprezę niezwykle ważną nawet mimo oczywistego skupienia na wojnie w Ukrainie. Od miesięcy związani z administracją Bidena eksperci zapowiadali w prasie „nowy zwrot na południe”, „powrót regionalnej współpracy” czy „rozmowę ze wszystkimi”, nawet tymi, którzy nie podzielają amerykańskich wartości.
W kuluarach na Kapitolu słyszało się jednak, że przede wszystkim chodzi o Chiny, gospodarczo i politycznie w Ameryce Łacińskiej coraz silniejsze. Według danych Brookings Institution w 2019 r. chińskie inwestycje w regionie wyniosły 12,8 mld dol. Pandemia pozycję Pekinu jeszcze wzmocniła, bo Chiny świadczyły tu pierwszą pomoc. Przekazały trzy szczepionki, miliony maseczek, testów i zestawów sprzętu ochronnego. Partnerzy nie pozostawali dłużni – na południu tylko Paragwaj utrzymuje relacje dyplomatyczne z Tajwanem, a nie Chińską Republiką Ludową.
Joe Biden, który w roli wiceprezydenta podczas dwóch kadencji Obamy odwiedzał Amerykę Łacińską 16 razy, chciał ten stan rzeczy zmienić. Jednocześnie jeszcze przed szczytem postawił się w sytuacji trudniejszej, niż wymagały tego geopolityczne realia. Jako gospodarz to Waszyngton decydował, komu rozesłać zaproszenia do Los Angeles. Lista okazała się krótka. W ogóle do Kalifornii wstępu nie mieli przedstawiciele władz Kuby, Wenezueli i Nikaragui – trzech bastionów zimnowojennej lewicy, krajów utrzymujących współpracę militarną z Rosją. Z Nikaraguą i Kubą Biden był podobno nawet w stanie rozmawiać, ale właśnie bliskość z Putinem przeważyła o wykluczeniu jej z grona uczestników.
Już ta decyzja wywołała trzęsienie w regionie. Z powodu wyrzucenia trzech lewicowych krajów bojkot szczytu zapowiedział Andrés Manuel López Obrador, prezydent Meksyku i bodaj najważniejszy gość. Z Meksykiem mają Amerykanie najwięcej do ugrania, zarówno gospodarczo, jak i przy kontroli przepływu migrantów z Haiti i Ameryki Centralnej. AMLO, jak popularnie się go nazywa, postawił jednak warunek brzegowy: on i wszyscy wykluczeni albo nikt. Biały Dom próbował go udobruchać, oferując bilateralne negocjacje z „gościem specjalnym” – przedstawicielem MSZ Kuby – ale odmówił. I ostatecznie do Los Angeles wysłał tylko urzędników niższego szczebla.
Nie przyjechał też nikt z Boliwii i Salwadoru, mniej prestiżowa była reprezentacja Hondurasu i Gwatemali. Innymi słowy, już na starcie było widać, że np. o kwestii migracyjnej (połączonej ze zmianami klimatu i przestępczością zorganizowaną) nie bardzo mają Amerykanie z kim rozmawiać.
Czytaj też: Biden coraz słabszy. Zbyt ostrożnie obchodzi się z Putinem?
Bolsonaro, przyjaciel Putina
Przyjechał natomiast – na szczęście dla Waszyngtonu – Jair Bolsonaro. Jego spotkanie z Bidenem było najpewniej najważniejszym momentem szczytu. Jak donosi magazyn „Time”, Biały Dom do ostatniej chwili drżał ze strachu i był zakładnikiem plotek o tym, że prezydent Brazylii do Los Angeles się jednak się nie wybiera. Brak i jego, i AMLO znaczyłby, że szczyt traci jakikolwiek prestiż na arenie międzynarodowej.
Ostatecznie prezydenci porozmawiali, choć w napiętej atmosferze. Biden jeszcze w kampanii zapowiadał wysiłki na rzecz ratowania dżungli amazońskiej, za co Bolsonaro w zawoalowany sposób groził, że go zastrzeli. Jako wielki zwolennik Trumpa głosi teorię o sfałszowanych wyborach amerykańskich 2020, kwestionując prawo Bidena do rządzenia.
Samo spotkanie miało zresztą tyle wartości, że równie dobrze mogłoby się w ogóle nie odbyć. Bolsonaro zapewnił, że chce Brazylię zbliżyć do USA gospodarczo, choć oba kraje „różni ideologia”. Nie jest tajemnicą, że próbuje teraz zająć miejsce Rosji i Ukrainy w światowym systemie produkcji i dystrybucji żywności. Mało prawdopodobne jednak, by Waszyngton na to pozwolił, bo Bolsonaro tytułuje się przyjacielem Putina. W kwestii wojny w Ukrainie powiela kremlowską propagandę, tuż przed jej wybuchem odwiedził nawet Moskwę i ściskał się z rosyjskim prezydentem. Dla Białego Domu to nie do zaakceptowania.
Czytaj też: Pierwszy drwal Ameryki Łacińskiej
Szeryfa z USA już nikt się nie boi
To zresztą ogólny problem w relacjach USA–Ameryka Łacińska. W najlepszym razie względem konfliktu na wschodzie Europy panuje symetryzm, powielany m.in. przez liderów Argentyny i Meksyku. Aż 21 krajów regionu ma też kontrakty na zakup broni i sprzętu wojskowego z Chinami. I niewiele wskazuje na możliwość zmiany tej tendencji. Liderzy nowej lewicy, jak młody prezydent Chile Gabriel Boric, chcą rozmawiać przede wszystkim o klimacie i handlu międzynarodowym. Starzy, jak prawdopodobnie przyszły (i były) prezydent Brazylii Lula da Silva, noszą w sercu silny antyimperializm. A Biden, nawet jeśli chce się zaangażować, ma ręce związane polityką krajową.
Jego sztandarowy projekt dla regionu, wart 4 mld dol. pakiet pomocowy na infrastrukturę migracyjną, w Kongresie odbił się od ściany. Na więcej w tej chwili nie ma co liczyć, bo jeśli na Kapitolu jest jakikolwiek konsensus, to tylko w kwestii Ukrainy. Chiny i Rosja tymczasem po dawnym „podwórku” Białego Domu hasają w najlepsze. Amerykańskiego szeryfa w Ameryce Łacińskiej nie boi się już naprawdę nikt.
Czytaj też: Od Paryża po Londongrad. Politycy, których Putin ma w kieszeni