Monachium po raz 60. stało się sceną poważnej rozmowy o bezpieczeństwie, nie tylko między sojusznikami z NATO, choć nie była to rozmowa przyjemna. Nastrój powagi, nawet grozy wiszącej nad Europą perspektywy wojny z Rosją, przeplatał się z wyrażaną głośno świadomością opóźnień, zaniedbań i win – nie tylko w przygotowaniach obronnych, ale zrozumieniu sytuacji w ogóle.
Monachijskie zaklinanie rzeczywistości
Również poprzedzający konferencję raport niósł pesymistyczne przesłanie, że świat znalazł się dziś w sytuacji tak złej, że być może nie ma z niej dobrych wyjść. Że ostatecznie każdy przegra, że wynik będzie „lose-lose” – w kontraście do często przywoływanej przez optymistycznych liderów sytuacji „win-win”, korzystnej dla wszystkich. Oczywiście organizatorzy i uczestnicy konferencji nie mogli popaść w desperację i starali się szukać wyjść z „porażki wszystkich”, przede wszystkim przez pilną mobilizację Zachodu – dla odnowienia wsparcia dla walczącej Ukrainy, uchronienia zachodniego systemu bezpieczeństwa i wzmocnienia obronnego tu i teraz.
Jak zawsze przy takich okazjach było w tym wiele zaklinania rzeczywistości, odczyniania uroków nad realiami, które okazały się trudniejsze do opanowania, niż ktokolwiek przypuszczał. Nadchodząca rocznica dwóch lat wojny, amerykańska kampania prezydencka, już teraz silnie oddziałująca na transatlantycki Sojusz, ryzyko dalszych eskalacji zbrojnych w różnych miejscach globu – wszystko to sprawiło, że trudno było o łatwe recepty i błyskotliwe pomysły. Monachium było lustrem, w którym odbijały się trendy, dylematy i dramaty bezpieczeństwa europejskiego i transatlantyckiego.
Powrót Zełenskiego
Najbardziej widoczny był powrót Wołodymyra Zełenskiego i tematu Ukrainy do centrum europejskiej debaty po okresie „zmęczenia wojną”, złych emocji i załatwiania spraw u siebie – głównie związanych z przebiegiem wojny, jak odwołanie głównodowodzącego sił zbrojnych. Na monachijską scenę Zełenski wszedł w sobotni poranek przy owacji na stojąco. Twarz miał zmęczoną, głos chropawy, angielszczyznę nadal kulawą, ale przesłanie niezmiennie mocne: „Nie chodzi o to, by robić coś, chodzi o to, by robić wszystko – jeśli w tym roku nie odpowiemy wszyscy, Putin uczyni następne lata koszmarem”.
Przypomniał, że Ukraina broni się od 724 dni, teraz w warunkach „sztucznego deficytu amunicji”, który jego zdaniem zmusił wojsko do wycofania z Awdijiwki. Ale Zełenski nie skupiał się na raporcie z frontu. Przed Monachium był w Paryżu i Berlinie, skąd przywiózł dwa kolejne (po podpisanym w Kijowie z brytyjskim premierem) porozumienia obronne w ramach inicjatywy G7. Dla prezydenta Ukrainy ta podróż miała też wartość konkretnego wsparcia sprzętowego. Niemcy ogłosiły towarzyszący umowie „pakiet monachijski” o wartości 1,13 mld euro: kolejne samobieżne systemy artyleryjskie gąsienicowe i kołowe, amunicja do nich (120 tys. pocisków w tym roku), artyleryjski, zautomatyzowany system obrony powietrznej Skynex i 100 pocisków do wyrzutni Iris-T.
Mimo skali i wartości nie wszyscy są zadowoleni. Pytany na konferencji, czemu w pakiecie nie ma pocisków Taurus, kanclerz Niemiec Olaf Scholz odparł po swojemu, że to dziwne pytanie. Szef ukraińskiej dyplomacji Dmytro Kułeba wyjaśniał głównie dyplomatycznemu audytorium problem natury wojskowej, że nie każda amunicja 155 mm pasuje do każdego działa 155 mm. Ukraińcy się cieszą z każdej dostawy, ale logistycy głowią się potem, do której baterii i czy w ogóle pasuje to, co z poczuciem spełnionego obowiązku i w dobrej wierze ktoś z Zachodu wysyła. Proponował więc, by europejską produkcję uzbrojenia urządzić tak jak wytwarzanie samolotów Airbusa, powstających w różnych krajach, ale ostatecznie stających się jednorodnym produktem, o jednakowych parametrach i ujednoliconej obsłudze.
Czytaj też: Odrzutowa dyplomacja. Wielkie kontrakty na F-16 i F-35
Europa będzie następna
Nowe niemieckie i pochodzące z innych krajów donacje to przejaw drugiego zjawiska – europeizacji wysiłku na rzecz Ukrainy. Europejski przemysł nadal powoli zwiększa skalę produkcji (choć np. w norweskich zakładach Nammo praca uruchomiona została na pięć zmian i trwa całą dobę, a w Niemczech powstaje nowa fabryka o docelowej zdolności wyprodukowania 200 tys. pocisków rocznie), ale politycy otwarcie mówią, że to Europa będzie musiała udźwignąć główny ciężar pomocy amunicyjnej i sprzętowej.
Po pierwsze dlatego, że obrona Ukrainy to obrona Europy, a jeśli Ukraina przegra z Rosją, Europa będzie następnym celem ataku Putina. Po drugie, wymusza to blokada w Stanach Zjednoczonych, choć już wcześniej Europa zrównała się i wyprzedziła Amerykę pod względem wartości pomocy czy jej odsetka względem PKB. Wciąż jednak to USA zapewniały Ukrainie kluczowe typy amunicji w największych ilościach – i to największa szkoda z politycznego zatoru w Kongresie. Ale prezydent Ukrainy uważał, by nie krytykować Amerykanów, unikali tego też występujący na podium europejscy liderzy. Mimo zachęt Christiany Amanpour z CNN Zełenski nie chciał publicznie odpowiadać Republikanom i Donaldowi Trumpowi, zachowywał swoje przesłanie na prywatne spotkania z amerykańskimi delegacjami. Powiedział jedynie, że „jeśli pan Trump zdecyduje się przyjechać, możemy udać się nawet na linię frontu, zobaczyć wojnę prawdziwą, a nie z Instagrama” – na te słowa sala zareagowała oklaskami.
Republikański senator Pete Ricketts wygłosił ze sceny stanowcze: „Europa nadal musi robić więcej”. I sprzeciwu nie usłyszał. Dopiero gdy pouczył ukraińskiego deputowanego, by zadawał pytania, a nie wygłaszał apele, na sali słychać było pomruk niezadowolenia. Premier Holandii Mark Rutte apelował, by „nie jęczeć i nie mazać się” po słowach Trumpa, a robić swoje. On w Monachium mógł mieć już widoki na fotel sekretarza generalnego NATO. Następcę Jensa Stoltenberga Sojusz wyłoni na wiosnę, a Rutte prowadzi w nieoficjalnym rankingu. Za rok może spotkać Trumpa jako prezydenta USA.
Ale kłopot po stronie USA i NATO dobitnie wyraził republikański senator J.D. Vance: „Ani Ameryka, ani Europa nie wytwarza dziś wystarczająco dużo amunicji, by wspierać jednocześnie Ukrainę, Bliski Wschód i potencjalny kryzys na Pacyfiku. Wojen nie wygrywa się dzięki PKB, wygrywa się dzięki uzbrojeniu. Rozwiązaniem dla Ukrainy jest wynegocjowany pokój”. Na tle tego pesymizmu sensacją było oświadczenie czeskiego prezydenta, emerytowanego generała Petra Pavela, że znalazł sposób zaopatrzenia Ukrainy w pół miliona pocisków artyleryjskich kalibru 155 mm i 300 tys. mniejszych. Szczegóły rozmów Zełenskiego z Amerykanami pewnie nie wyjdą szybko na jaw, a rezultaty oceniać będzie można po faktach. Na razie są one takie, że Kongres udał się na przerwę do końca lutego bez głosowania w Izbie Reprezentantów nad pakietem wsparcia.
Czytaj też: Ameryka, pusta zbrojownia Ukrainy
Nie ma miejsca na neutralność
Trzeci proces widoczny w Monachium to dominujące w Europie nastawienie na wzmocnienie obronne. Zgromadzonych wstrząsnęła i przygnębiła śmierć Aleksieja Nawalnego, ale mało kto był zaskoczony. Dowód zbrodniczej determinacji Putina – nie pierwszy i z pewnością nie ostatni – zaostrzył jedynie przekonanie, że zwycięstwo Ukrainy w wojnie z Rosją to warunek wstępny pokonania lub odstraszenia kremlowskiego reżimu.
Z głosów w Monachium wynika, że rosyjskie zagrożenie dla Europy jest niekwestionowane, nawet przez wcześniej najłagodniej nastawionych do Rosji i oddalonych od teatru wojny Europejczyków. Ideologicznie bliskie Moskwie rządy w Budapeszcie i Bratysławie usłyszały od szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, że dziś w Europie nie ma miejsca na neutralność – albo jest się po stronie wolności, albo jest się jej wrogiem.
Na tle obaw o wojnę za dwa, trzy, pięć czy dziesięć lat jedynie sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg emanował spokojem: „Nie widzimy żadnego bezpośredniego zagrożenia dla żadnego kraju NATO, nasze odstraszanie działa”. Słowo „bezpośrednie” jest tu kluczowe – bo dziś wiadomo, że Rosja utknęła w Ukrainie i dopóki ona walczy, Europa ma czas, by się zbroić.
Najdobitniejszym symbolem przemiany stało się osiągnięcie przez Niemcy poziomu 2 proc. PKB przeznaczanych na wydatki obronne. Berlin nie chwalił się tym zbyt głośno, jakby półgębkiem ogłasza przełom. Niemieccy politycy sami przyznali, że robili za mało, obudzili się za późno i nadal mają wiele do nadrobienia. Minister obrony Boris Pistorius i szef resortu gospodarki Robert Habeck na głos zastanawiali się, czy 2 proc. olbrzymiego PKB dla Bundeswehry (72 mld euro w tym roku) na pewno wystarczy, i konkludowali, że najpewniej nie. „Nie wiem, gdzie znajdziemy pieniądze, ale wiem, że ich potrzebujemy” – rozbrajająco oświadczył Pistorius. Habeck dodał, że: „Stare czasy nie wrócą, musimy zmienić podejście, przemyśleć wszystko, co słyszeliśmy przez ostatnie 40 lat”. Jeśli przesądzić miałoby zdanie kanclerza Scholza, to najczęściej cytowanym z jego przemówienia było to, że „Bez bezpieczeństwa nie ma niczego innego”.
A zatem Europa werbalnie bierze się w garść, choć nie bez przeszkód. „Europa nie znalazła sposobu na integrację w sprawach wojskowych czy zbrojeniowych – z perspektywy Chin jesteśmy 27 małymi krajami” – narzekał nestor monachijskiej konferencji Wolfgang Ischinger. Premierka Danii Mette Frederiksen, która razem z Pistoriusem w piątek uruchamiała budowę fabryki amunicji w Niemczech, namawiała, żeby przestać gadać, a sięgnąć jeszcze głębiej do zapasów sprzętowych. „Ta konferencja jest ważna, ale ważniejsza jest amunicja, lotnictwo i pociski dalekiego zasięgu” – za to lapidarne ujęcie sprawy zebrała oklaski. „Jeśli rzeczywiście bez bezpieczeństwa nie ma niczego, to musimy zmienić zasady w przyszłym tygodniu, najdalej miesiącu – a nie spotykać się tu za rok i wciąż narzekać” – wtórował jej Robert Habeck, który przyznał, że jako polityk Zielonych miałby wiele „pokojowych” celów do sfinansowania, ale teraz liczy się obronność.
Ursula von der Leyen zapowiedziała, że za trzy tygodnie światło dzienne ujrzy unijna strategia na rzecz przemysłu obronnego. Z dokumentem tym związany ma być fundusz wysokości 100 mld euro na wspólne zamówienia. Taka suma robi wrażenie na laikach, ale topnieje w oczach przy skali wyzwań całego kontynentu. Dobrze, że w Monachium widać było tendencję do oswajania się z myślą, że to niezbędny, ale pierwszy krok.
Czytaj też: NATO zaczyna największe manewry od zimnej wojny
Wielobiegunowy świat staje się faktem
Stolica Bawarii usiłowała w mijający weekend stać się też stolicą świata. Przegląd programu i skład paneli wyraźnie pokazywał, że Niemcy starały się wciągać w europejskie tematy kraje tzw. Globalnego Południa. Choć monachijski zjazd to inicjatywa teoretycznie prywatna i pozarządowa, nie ma wątpliwości, że liczny udział przedstawicieli Afryki i Azji to wyraz nacisków berlińskiego MSZ i urzędu kanclerskiego.
Czy ta misja się udała? W moim oglądzie średnio. Delegaci „Południa” często wygłaszali swoje przesłania, ale nie podejmowali dyskusji o tematach ważnych dla nas w Europie – lub na odwrót. Przykładem było werbalne starcie Pistoriusa z bardzo doświadczonym kolegą z Singapuru. Gdy ten ostatni zasugerował, że dla utrzymania pokoju należy wspierać handel, Niemiec oświadczył, że z Rosją próbował tego przez ostatnie dwie dekady i nic to nie dało. Obaj zgodzili się – na potrzeby deeskalacji dyskusji – że Pekin to nie Moskwa, a Xi Jinping to nie Putin.
Innym dowodem rozbieżności chyba nie do przezwyciężenia jest zakomunikowanie Zachodowi przez Indie, że nie czują się jego częścią i że w globalnych sporach przyjęły strategię „wielokrotnego wyboru”. Indyjski minister spraw zagranicznych właśnie w Monachium, na kilka tygodni przed wyborami, przekazał to przesłanie amerykańskiemu sekretarzowi stanu Antony’emu Blinkenowi. Indie, słusznie uznawane przez Zachód jako kluczowy gracz „Globalnego Południa”, chcą więc pozostać mocarstwem obrotowym, wybierającym, gdzie, kiedy, z kim i w jakich sprawach decydują się współpracować. Świat wielobiegunowy, mimo zabiegów Zachodu o utrzymanie dominacji wolnorynkowej liberalnej demokracji, staje się faktem.