Mam narastające wrażenie, że na przekór temu, co się zwykle mówi, głównym polskim problemem nie są rolnicy, związkowcy ani watażkowie w rodzaju Leppera czy Guzikiewicza. Większym jest elita. Wciąż rozczarowująca samą siebie i resztę Polaków, ale pielęgnująca poczucie misji, zagrożenia i krzywdy. Kwestionowana, otoczona niechęcią, podejrzewana o wszystko co najgorsze. A zarazem przekonana o swojej wyższości.
Polska nie jest wyjątkiem. Większość społeczeństw ma dziś problem z elitą. Z jednej strony przeorana w latach 60. i 70. kultura zakwestionowała hierarchie, zmniejszyła dystans społeczny i stała się egalitarna jak nigdy. Bill Gates chodzi przecież w mniej więcej takich samych dżinsach, słucha tej samej muzyki i musi przestrzegać tych samych ograniczeń prędkości co jego ogrodnik i profesor uniwersytetu. Zdaniem zdecydowanej większości, Gates, noblista, członkowie parlamentu czy rządu, to tacy sami ludzie jak każdy obywatel i nie powinni być traktowani inaczej. A z drugiej strony, procesy cywilizacyjne sprawiają, że rozpiętości dochodów, kompetencji, dostępu do zarobku, wiedzy, służby zdrowia, czasu wolnego, szybko się zwiększają. Rozwieranie się nożyc między kulturą (egalitarną) a cywilizacją (elitarystyczną) na nowo stawia pytanie o miejsce i rolę elity.
Paradoks polega na tym, że gdy różnice między nami rosną, ich przejawy znikają. Gdy np. zrozumienie świata staje się coraz trudniejsze i wymaga większych kompetencji, głos ekspertów cichnie, a mocy nabiera głos „zwykłego człowieka”. Nie tylko w Polsce magister prawa bez kompleksów polemizuje z uznanym profesorem, prowincjonalny dziennikarz bez zahamowań spiera się z noblistą, człowiek, który nie był za granicą i nie zna obcego języka, poucza dyplomatów i wymusza rewizję polityki zagranicznej państwa.