Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Niekryzys

Za kryzys płacą młodzi

Do tej pory polska gospodarka i budżet radzą sobie z globalnym kryzysem wzorowo. A ludzie? No, z ludźmi jest inaczej. Do tej pory polska gospodarka i budżet radzą sobie z globalnym kryzysem wzorowo. A ludzie? No, z ludźmi jest inaczej. Corbis, Image Bank/Flash Press Media
Wciąż jesteśmy zieloną wyspą kryzysowej Unii, ale część tej zieleni już bulgoce pod wodą. Czy to jeszcze polskie zielone łąki, chwilowo zalane przez kryzysową falę? Czy stajemy się krainą wodorostów, które, poza wysepkami szczęścia, nigdy nie wydostaną się spod wody.
Pogorszenie się warunków pracy dotknęło całe społeczeństwo. Z ponad jedną czwartą pracujących, którzy są zatrudnieni na tzw. umowach śmieciowych, dzierżymy rekord Europy.Tomasz Adamowicz/Forum Pogorszenie się warunków pracy dotknęło całe społeczeństwo. Z ponad jedną czwartą pracujących, którzy są zatrudnieni na tzw. umowach śmieciowych, dzierżymy rekord Europy.
Wartość zagrożonych kredytów hipotecznych w ubiegłym roku wzrosła o blisko połowę. Dla banków i nadzoru to problem ekonomiczny. Dla kilkudziesięciu tysięcy młodych rodzin – życiowa katastrofa.Maciej Jarzębiński/Forum Wartość zagrożonych kredytów hipotecznych w ubiegłym roku wzrosła o blisko połowę. Dla banków i nadzoru to problem ekonomiczny. Dla kilkudziesięciu tysięcy młodych rodzin – życiowa katastrofa.

Polacy w zasadzie nie czytają gazet. Może dobrze. Gdyby czytali, toby zwariowali. Bo obrazu Polski, który się z nich wyłania, w żaden sposób nie daje się uzgodnić. Nie chodzi tylko o dramatyczne napięcie między radosnym nastrojem cudownie zielonej wyspy ostatnich trzech lat a mrokiem przyszłości, na którą „musimy się przygotować” zaciskając pasa kosztem jakości życia. Zwykle obraz rzeczywistości zależy od horyzontu, który obserwujemy.

Kołysanka

Nasz problem to dramatyczna rozbieżność obrazów stanu obecnego. I znów – nie chodzi o różnice między narracjami władzy (oraz jej zwolenników) i opozycji (oraz jej zwolenników). To też jest naturalne. Rzecz w tym, że nawet na pierwszych stronach tych samych dzienników jednego dnia możemy przeczytać, że jest dobrze lub nawet fantastycznie, a drugiego, że źle albo fatalnie. Nawet o tym samym zjawisku jednego dnia czytamy, że to sukces, któremu coś zawdzięczamy lub będziemy zawdzięczali (uelastycznienie rynku pracy), a drugiego, że to katastrofa (umowy śmieciowe).

Więc co my tu, proszę państwa, mamy?

Strefa euro właśnie weszła w techniczną recesję, a nasza gospodarka rośnie. Nie tylko najszybciej w Europie, ale też szybciej, niż oczekiwano. Co więcej, deficyt budżetu jest niższy, niż planowano i przewidywano. Dług także. Minister finansów może skupować obligacje przed obowiązkowym terminem, a agencje ratingowe rozważają lepszą ocenę naszej wiarygodności. Wygląda, że w ujęciu makro walczymy jeszcze z wciągającym nas wirem, ale już dotykamy dna i za chwilę będziemy mogli się odbić.

W mniejszej skali też zdaje się być dobrze. W sondażu BCC prawie 60 proc. przedsiębiorców oceniło stan swojej firmy dobrze lub bardzo dobrze, a tylko 6 proc. źle. Żaden nie uznał, że jest bardzo źle! Rok temu ocen pozytywnych było 55 proc., a negatywnych – 9. Czyli firmom jest lepiej. To się przekłada na plany. Jedna trzecia przedsiębiorstw chce w tym roku inwestować więcej niż w poprzednim, a tylko jedna szósta mniej. Blisko połowa planuje wzrost wynagrodzeń, a tylko jedna dziesiąta ich spadek. Zatrudnienie chce zwiększyć jedna czwarta i tyle samo je zmniejszy. Połowa nie planuje zmian. Mimo pesymistycznych intuicji makroekonomicznych. Bo jedna piąta firm spodziewa się recesji w tym roku, a połowa w przyszłym.

Dane, którymi ekonomiści mierzą koniunkturę, wyglądają tak dobrze, że „Dziennik Gazeta Prawna” pisze o „Bezobjawowym przebiegu kryzysu”. Przez 10 miesięcy ubiegłego roku bezrobocie spadało (z 13,5 proc.) lub było stabilne (ok. 12 proc.). Produkcja cały rok rosła. Najpierw bardzo szybko (ponad 10 proc.), latem wolniej (nawet poniżej 2 proc.), jesienią znów szybko (blisko 9 proc.). Przedsiębiorstwa toną w nagromadzonej gotówce, której mają już ponad 150 mld zł. Ubiegłoroczny zysk netto samego sektora bankowego wyniesie ponad 15 mld – o jedną trzecią więcej niż w 2010 r. W rezultacie często nawet osoby rozumne i zainteresowane twierdzą, że „nie ma żadnego kryzysu”, albo z uśmieszkiem pytają: „gdzie ten kryzys?”.

Gdzie ten kryzys

Niektórzy szukają odpowiedzi w mniej zgrubnych parametrach. Na przykład w danych logistycznych (przewozy, zapasy, zamówienia), które się dynamicznie zmieniają i mogą niepokoić, albo w prognozowanych spadkach sprzedaży detalicznej. Modele ekonomiczne pokazują różne zagrożenia, ukryte w trzewiach gospodarki, ale wedle tradycyjnych kryteriów gospodarcza machina tryska zdrowiem. Przy takich pomiarach także dziś Donald Tusk mógłby pójść na giełdę i rozwinąć tam mapę swojej zielonej wyspy.

Chociaż na giełdzie nie byłby specjalnie dobrze przyjęty. Inwestorzy giełdowi na ogół nie mają powodów do radości. W ubiegłym roku akcje staniały średnio o 21 proc. Co prawda, np. w Czechach było gorzej (–26 proc.), podobnie jak w Indiach (–23 proc.) i Turcji (–21,3 proc.), ale np. Rumunia, Rosja, Chiny, Węgry, RPA trzymały się lepiej. Skutkiem tego jest nie tylko kolejny rok strat poniesionych przez OFE (średnio – 5 proc.), ale też straty funduszy inwestycyjnych, na których ludzie trzymają swoje oszczędności. Fundusze akcji straciły od 15 do 44 proc. Fundusze małych i średnich przedsiębiorstw od blisko 20 do blisko 50 proc. Na funduszach zrównoważonych (teoretycznie bezpiecznych) można było zarobić do 10 proc. lub stracić ponad 30. Z kilkunastu grup rozmaitych funduszy tylko fundusze rynku pieniężnego gwarantowały zysk, ale rzadko przekraczał on inflację. Trzeba było mieć dużo szczęścia lub rozumu, żeby na giełdzie nie stracić, a jeszcze więcej, by zyskać.

Ale to wciąż nie kryzys. To zaledwie bessa. Może zdrowa korekta po epoce chorego entuzjazmu. Współczynnik upadłości (bankructw) pokazuje, że gospodarka realna jest bardziej zróżnicowana. Ogółem w 2011 r. upadłości było blisko dwa razy więcej niż w 2008. Ale meblarze i metalurdzy w zasadzie już się podnieśli po zawirowaniach poprzednich trzech lat. Teraz w czarną dziurę wpadają budowlańcy. Liczba bankructw w tej branży wzrosła przez rok o połowę.

Jeśli ktoś chce namierzyć kryzys w realnej gospodarce, to tu może się przyssać. Bo budowlanka zaczyna się zapadać. Z naciskiem na zaczyna. Budowy stają, bo mieszkania słabo się sprzedają. Pozwoleń na budowę wydano najmniej od pięciu lat. Mimo spadku cen. A będzie gorzej, bo strumień kredytów hipotecznych wyschnie jeszcze bardziej. Banki są mniej nieostrożne, nadzór każe im raczej zwiększać kapitały niż sumę pożyczek, a wartość zagrożonych kredytów mieszkaniowych w zeszłym roku wzrosła niemal o połowę.

Budować chwilowo nie warto też z tego powodu, że wedle wszelkich prognoz, ceny mieszkań mają dalej spadać, więc jak ktoś nie musi koniecznie teraz kupować, to raczej jeszcze poczeka. Wielu czeka. To widać na wciąż hamującym rynku wtórnym, gdzie ceny spadły o 15–20 proc. w stosunku do szczytu hossy, a nabywców od tego nie przybywa. Jeśli czarny scenariusz mieszkaniówki się spełni, to recesyjna zaraza przeniesie się na inne rynki. Ludzie, którzy nie kupią mieszkań, nie kupią do nich mebli, telewizorów, zasłon, armatury. Łańcuszek nieszczęścia, który zaczyna się w budownictwie, ma najszerszy zasięg. Ale to tylko gderanie. I chyba nie tu leży najważniejsza odpowiedź na sakramentalne pytanie: „gdzie niby jest ten kryzys”.

Cena niekryzysu

Nie ma co marudzić. Do tej pory polska gospodarka i budżet radzą sobie z globalnym kryzysem wzorowo. A ludzie? No, z ludźmi jest inaczej. Polski fenomen tego potężnego kryzysu, który na świecie powala państwa, gigantyczne banki, wielkie korporacje, polega z grubsza na tym, że część społeczeństwa bez większego szemrania wzięła na siebie ciosy wymierzone w firmy i budżety. Polacy kolejny raz własnymi ciałami zamortyzowali historyczne tąpnięcie, z wyrzeczeń tworząc poduszkę, na której gospodarka wciąż płynie.

I Bóg zapłać. Ale cena jest spora. Spis pokazał, jak ogromne i chyba już trwałe są nasze straty w ludziach. Polska się wyludniła nie tyle z powodu niskiego przyrostu naturalnego, co przez emigrację. 2 mln nowych emigrantów mieszka za granicą – głównie w Anglii (560 tys.) i Niemczech (450 tys.). Wielu by wróciło, ale pracując na zmywaku w Londynie czy Berlinie często żyją lepiej, niż gdyby pracowali na warszawskiej uczelni, a nawet w szpitalu. Chodzi nie tyle o zarobki, co o jakość życia. Kryzys sprawił, że dla młodych ludzi Polska z roku na rok staje się nieprzyjaznym krajem.

To głównie wyrzeczenia wchodzących pokoleń amortyzują kryzys. Pogorszenie się warunków pracy dotknęło całe społeczeństwo. Z ponad jedną czwartą pracujących, którzy są zatrudnieni na tzw. umowach śmieciowych, dzierżymy rekord Europy. Ale młodych dotknęło to szczególnie. Tylko co siódmy pracujący 24-latek ma normalną umowę o pracę. Jeśli od tej grupy odejmie się wojskowych, policjantów i innych funkcjonariuszy publicznych, okaże się, że normalne zatrudnienie, które dla starszego pokolenia pozostaje normą, dla młodych stało się marzeniem ściętej głowy.

 

To także głównie młodych dotyka tzw. bieda-praca, inna polska specjalność, której skala od początku kryzysu stała się rosnącym problemem społecznym. Co prawda, od początku roku obowiązuje wyższa płaca minimalna (teraz 1500 zł), ale bieda-praca to głównie praca na umowach śmieciowych, których płaca minimalna nie dotyczy. Bieda-praca dotyka co piątego polskiego pracownika. Ale młodych ponad dwa razy częściej. Jest szansa, że w tym roku umów śmieciowych ubędzie, bo grudniowy wyrok Sądu Najwyższego nakazuje agencjom pracy tymczasowej zatrudniać pracowników na kodeksowych umowach o pracę, ale bardziej prawdopodobne jest, że firmy wymyślą jakiś nowy haczyk.

To także młodych najbardziej dotyka wzrost cen. Płace rosną nieco (o 1 proc.) szybciej niż ceny, ale w koszyku najbiedniejszych inflacja waży bardziej. Podwyżki przechwytują zamożniejsi, a płace mniej zarabiających rosną wolniej niż ceny. Poza tym ceny podstawowej żywności, która w budżetach biednych ma największy udział, rosną szybciej. W 2004 r. za średnią płacę można było kupić 1659 bochenków chleba. Teraz – 1507.

To wreszcie młodych, którzy w poprzednich latach brali kredyty hipoteczne, w największym stopniu dotyka szybujący kurs franka. Słabnąca złotówka, której w dużym stopniu zawdzięczamy cud zielonej wyspy, bo podtrzymuje produkcję wspierając polski eksport, nie tylko napędza inflację, ale też utrudnia życie młodszym pokoleniom, dźwigającym kredyty dewizowe. Wartość zagrożonych kredytów hipotecznych w ubiegłym roku wzrosła o blisko połowę. Dla banków i nadzoru to problem ekonomiczny. Dla kilkudziesięciu tysięcy młodych rodzin – życiowa katastrofa.

Tych, którzy teraz chcą kupić mieszkanie, dotkną nowe restrykcje kredytowe. Może zaostrzenie kryteriów uratuje nasz system bankowy, ale pogorszy sytuację młodego pokolenia. Kredyt bez etatu staje się faktycznie niemożliwy, a młodzi etatów nie mają. Nie mają więc co marzyć o mieszkaniu. Ta sama grupa poniesie koszt większej ceny ubranek dla dzieci, spowodowanej podniesieniem VAT z 8 do 23 proc., oraz rosnących opłat za przedszkola i żłobki.

Requiem

Mało gdzie na świecie polityka antykryzysowa ma tak wyraźne pokoleniowe ostrze. Także z tego powodu, że starsi i lepiej zarabiający na początku kryzysu otrzymali od rządu prezent wart czasem dziesiątki tysięcy rocznie w postaci likwidacji trzeciego progu podatkowego. Wchodzący na rynek pracy mogą zaś w pierwszym roku otrzymywać zaledwie 80 proc. pensji minimalnej. Ma to zachęcać do zatrudniania młodych kosztem ich zarobków. Zyskają na tym przedsiębiorcy i budżet, który nie będzie musiał wypłacać zasiłków, a cenę znów zapłacą młodzi. W dużo bardziej dotkniętej kryzysem i rządzonej przez konserwatystów Anglii podobna zachęta działa na koszt rządu, a nie pracownika. U nas górę wziął egoizm pokoleniowo-klasowy. Pewnie nieświadomie. Może mimowolnie. Ale jakoś tak wbrew licznym zapewnieniom wyszło. I dalej tak wychodzi.

Także niezamożnych i młodych w największym stopniu dotkną skutki ostrzejszych ograniczeń nakładanych przez rząd na samorządy, urzędy pracy i politykę społeczną. Minister finansów od roku blokuje środki na współfinansowane przez urzędy pracy staże absolwenckie – często faktycznie jedyne dostępne pierwsze prace młodych. Teraz w urzędach pracy drastycznie ubędzie doradców, więc także poszukiwania staną się trudniejsze i jeszcze bardziej wzrośnie skala zatrudniania po znajomości, które już dziś jest normą w małych przedsiębiorstwach.

Dociskane przez ministra finansów władze samorządowe podnoszą nie tylko opłaty za żłobki, przedszkola, świetlice i obiady szkolne, przerzucając ciężar kryzysu na młodych rodziców, ale także czynsze, opłaty za media, podatki lokalne, które nie mają znaczenia dla osób zamożnych i urządzonych w życiu, ale w budżetach pokolenia bieda-pracy i umów śmieciowych mają duży udział. Podobnie jak odległość do szkoły czy przedszkola, która systematycznie rośnie w miarę, jak dociskane finansowo samorządy zamykają placówki. Nawet na zmienionej liście leków refundowanych nie oszczędzono dzieci, znosząc refundację na substytut krowiego mleka i przeznaczone dla dzieci paski do glukometrów.

Egoizm generacyjny

W statystykach pokazujących PKB, deficyt budżetu, bezrobocie, nastroje przedsiębiorców – kryzysu ekonomicznego rzeczywiście nie ma. Ale nie ma go w dużej mierze dlatego, że sprawnie i bezszmerowo kryzys ekonomiczny zamieniliśmy na kryzys społeczny, dotykający głównie młodego pokolenia. Deficyt swojego budżetu państwo zamienia na deficyty słabszych – samorządów, służby zdrowia, oświaty i budżetów rodzinnych biedniejszej części społeczeństwa. To widać w unijnej statystyce, gdzie wciąż jesteśmy prymusem wzrostu PKB, ale coraz częściej siedzimy w oślej ławce nie tylko ze względu na warunki zatrudnienia i skalę ubóstwa, ale też ze względu na rozwarstwienie i wydatki społeczne, od służby zdrowia i oświaty po media publiczne, które dla większości są jedynym dostępnym kontaktem z kulturą.

Dla większości mojego pokolenia – zwykle urządzonych w życiu i kierujących dziś Polską pięćdziesięciolatków – kryzysu rzeczywiście nie ma. Możemy dowcipnie pytać: „gdzie ten kryzys?”, a nawet pukać się w głowę, powtarzając, że w Polsce żadnego kryzysu nie ma. Ale kręcimy sznur, na którym za kilkanaście lat zawiśniemy.

Sznur, który dziś pleciemy, będzie się zaciskał z każdym rokiem naszego pobytu na emeryturze, gdy na rynku pracy będzie coraz bardziej brakowało nie tylko emigrującej, bardziej obrotnej części wchodzącego dziś w życie pokolenia, ale także dzieci, których w obecnych warunkach to pokolenie nie będzie rodziło. A jeśli je nawet urodzi, z całą pewnością nie będą się one czuły zobowiązane do żadnej szczodrości wobec pokolenia, które sprawując władzę na nie przerzuciło ciężary kryzysu.

Polityka 02.2011 (2841) z dnia 11.01.2012; Temat tygodnia; s. 13
Oryginalny tytuł tekstu: "Niekryzys"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną