Mój artykuł, a właściwie informację, pt. "Minister na debecie" Andrzej Czuma i jego syn Krzysztof określali początkowo jako „oszczerstwo" (syn był zresztą bardziej radykalny), dopiero na środowej konferencji prasowej minister sprawiedliwości przyznał, że dziennikarze maja prawo, a nawet powinność, prześwietlać życiorysy polityków. To już jakiś postęp. Zresztą, w kolejnych publikacjach innych mediów, właściwie wszystkie informacje, które podawałem w swoim tekście znalazły potwierdzenie; doszły jeszcze dodatkowe fakty i szczegóły, obrazujące historię amerykańskich kłopotów obecnego ministra.
Pan Minister, w pierwszych zdawkowych jeszcze reakcjach, odpowiadał, że wszystkie długi spłacił, więc w zasadzie nie ma sprawy. Otóż, w moim przekonaniu, nie o niespłacone długi tutaj chodzi. Rzecz w tym, że obecny polski minister sprawiedliwości był bardzo nierzetelnym dłużnikiem, zaciągał pożyczki w instytucjach finansowych, nie mając możliwości ich spłaty, pożyczał także pieniądze u prywatnych osób. Te osoby mu ufały i zostały przez Andrzeja Czumę, jak twierdzą, oszukane. To nawet nie to, że minister Czuma nie mógł im zwrócić pieniędzy, bo to się może zdarzyć, ale ich zwodził, zastraszał (tak mówią), kręcił, nie odbierał od nich korespondencji. Dopiero przymuszony przez sąd regulował płatności. Nie wiem, czy stwierdzenie, „regulował" nie jest w tym wypadku nadużyciem. Bo przecież w dwóch znanych wypadkach prywatnych pożyczek, nawet po wyrokach sądowych Andrzej Czuma dobrowolnie nie chciał oddać pieniędzy. Mieczysław Klasa ściągał należność przez prawie 4 lata za pośrednictwem adwokata. A Alicja Jonik doprowadziła, że dług został wpisany na hipotekę domu Czumy.