Western jako gatunek wymarły miał pobudzać wyobraźnię wyłącznie historyków kina, wciąż jednak powstają heroiczne próby jego wskrzeszenia na dużym ekranie, w celach, jak to się słusznie określa, dekonstrukcji. Najnowszym przykładem twórczej demitologizacji legendy Dzikiego Zachodu jest tragikomiczna przypowiastka „Slow West” zrealizowana nie przez Amerykanów tylko Brytyjczyków, którzy bajeczne plenery stanu Kolorado zastąpili egzotycznymi widokami Nowej Zelandii. Pod historią przyspieszonego kursu dojrzewania (utraty złudzeń) 16-letniego arystokraty ze Szkocji, który niczym błędny rycerz szuka ukochanej Dulcynei w krainie łowców nagród polujących na Indian, mogliby się podpisać bracia Coen.
Narratorem filmu jest władający poetycką frazą cyniczny morderca (Michael Fassbender), który godzi się pełnić rolę płatnej opiekunki romantycznie usposobionego młodzieńca (Kodi Smit-McPhee). Razem przemierzają niegościnne tereny, a prowadzi ich czarny humor twórców „Slow West”. Dlaczego chrystianizuje się na siłę (morduje) Indian? Żeby zapobiec ich wyginięciu – naukowo wyjaśnia podróżujący antropolog. Spośród szeregu surrealistycznych epizodów warto wymienić spotkanie z kongijskimi Murzynami śpiewającymi przepiękne ballady w języku francuskim. Albo mrożącą krew w żyłach wizytę w sklepie prowadzonym przez szwedzkich protestantów, zakończoną rodzinną masakrą. Szkocki marzyciel nie wie, że jego ukochana jest ścigana wraz z ojcem za morderstwo. Niespecjalnie zdaje sobie także sprawę, że nie traktuje jego amorów poważnie. Dowcipny i złowieszczy finał wieńczy dzieło, które ma szansę zapisać się zarówno jako jeden z ciekawszych debiutów reżyserskich sezonu, jak i wybitne dokonanie operatora Robbiego Ryana („Wichrowe wzgórza”, „Fish Tank”).
Slow West, reż. John Maclean, prod. Nowa Zelandia, Wielka Brytania, 84 min