JOANNA PODGÓRSKA: – Jaki był twój rodzinny dom? Tradycyjny, z mezuzą i szabasem czy świecki?
MARIAN TURSKI: – Mama była socjalistką, uważała się za emancypantkę, za sufrażystkę. Ale ojciec pochodził z rodziny o innych tradycjach: jego ojciec był naczelnym rabinem Klecka, tak jak i jego dziadek. Szanował rodzinną tradycję i starał się przestrzegać reguł, m.in. koszerności. Mama, która go szaleńczo kochała, robiła to dla niego. Mimo świadomości, że nie była miłością jego życia. W czasie I wojny światowej był żołnierzem armii carskiej. Został wtedy ciężko ranny. Był ideowym syjonistą i marzył o tym, by osiedlić się w Palestynie. Należał do grupy, która stworzyła legendarny kibuc Deganja Bet. W 1922 r. miał z całą grupą jechać do Palestyny. Mówił perfekt po hebrajsku, co wtedy było rzadkością, liczyło się też jego żołnierskie doświadczenie. Ale odnowiła mu się choroba płuc, spowodowana postrzałem. A tam pustynia, tereny bagniste, malaria. Zrezygnował, bo miał jechać jako obrońca, a stałby się obciążeniem. To oznaczało rozstanie z ukochaną, Ryfką L. Uznali, że idea jest ważniejsza niż miłość, i ona wyjechała. Starym żydowskim zwyczajem przysięgli, że jeżeli urodzą im się potomkowie przeciwnych płci, to będą sobie przyobiecani. Wiedziałem o tym. I kiedy pojechałem po raz pierwszy do Izraela, pomyślałem, że pierwsze, co jestem winien mojemu ojcu, to pójść do Ściany Płaczu, dokąd on na pewno by się udał. A drugie – pojechać do kibucu, który miał zakładać. Ryfka już nie żyła, ale chciałem spotkać się z tą „przyobiecaną”. Oboje mieliśmy już wtedy koło 60 lat.
W jakim języku mówiliście w domu?
Z ojcem po hebrajsku. Z mamą, która nie znała hebrajskiego, tylko po polsku. Wspólnym, domowym językiem był więc polski.