Za nieco ponad miesiąc stuknie mi 30 lat. Jestem z pokolenia „ani-ani”
Piszę ten tekst ze świata i o świecie, w którym: 1 proc. najbogatszych ludzi posiada więcej niż reszta ludzkości razem wzięta; naukowcy w dziedzinie mechaniki kwantowej doświadczalnie przekraczają czasową granicę Tsirelsona; na jednej z platform streamingowych playlista z najczęściej udostępnianymi piosenkami w Polsce została zdominowana przez twórczość AI spod szyldu Kutas Records; w uznanym za jeden z najlepszych klubów piłkarskich FC Barcelona gra dwóch Polaków: Robert Lewandowski – napastnik, Wojciech Szczęsny – bramkarz; prezydentem Polski został bramkarz, pisarz promujący innych (?) pisarzy, miłośnik woreczków z solą nikotynową, właściciel „kawalerki pana Jerzego” – Karol Nawrocki; trwa pełnoskalowa wojna w sąsiednim kraju, a jednocześnie gorąca dyskusja kwestionująca sens pomocy Ukrainie. Mimo to, a może właśnie dzięki temu staram się zachować spokój, bo w rozedrganym, spolaryzowanym świecie, który zawłaszcza naszą uwagę i prywatność, tylko w spokoju widzę słuszną drogę, która sama w sobie jest celem.
Na co dzień zajmuję się pisaniem tekstów, komponowaniem, produkcją muzyki i generalnie tworzeniem; od wielkiego dzwonu zatracam się w kręceniu teledysków czy tworzeniu kolaży jako prezentów dla siebie i najbliższych mi osób. Dużo myślę, wymyślam, zastanawiam się i wątpię. Co ciekawe, a mało widoczne – przemierzam Polskę wzdłuż i wszerz w związku z działalnością koncertową, dlatego czuję się, w jakimś sensie, kierowcą zawodowym (mój ojczulek, ojczulek mojego ojczulka i drugi syn ojczulka mojego ojczulka są/byli zawodowymi kierowcami ciągników siodłowych) i przy okazji spowiednikiem, tudzież powiernikiem sekretów, nadziei i obaw moich słuchaczy. Z powyższego opisu wynika, że robię dużo, dodam, że starannie, na ile w punk rocku jest przestrzeni na staranność, a mimo to czuję się, utożsamiam i odzywam jako przykład człowieka z pokolenia „ani-ani”.
Jestem szczęściarzem. Odkąd pamiętam, moim marzeniem było sprzężenie pasji z pracą, co dziś z radością, zgrzytem zębów człowieka prowadzącego jednoosobową działalność gospodarczą i dumą staram się osiągnąć. Idzie mi całkiem nieźle, chociaż ciężko w „nieźle” nie zauważyć „źle”.
Czuję się dobrze, bo moje wynagrodzenie i bogactwo opiera się głównie na walucie, której próżno szukać w kantorze czy na rynku kryptoaktywów. Tą walutą jest ludzka życzliwość, zaufanie, sympatia i uznanie u swoich mistrzów. Da się wyczuć, że wyimaginowałem sobie twór typu „giełda priorytetów wartościowych”: „akcje”, „reakcje” i inne abstrakcje gwarantują mi zysk i pomagają w budowaniu siebie jako człowieka bez względu na okoliczności. Jeśli los chce ze mną grać w pokera, to chętnie podejmuję rękawicę, bo jestem właścicielem kasyna, w którym rozgrywa się ta partia. Jak wiadomo – sumienie ma się jedno, a kasyno zawsze wygrywa.
To jest moja praca. Siedzę, piszę, pracuję nad sobą, realizuję pomysły, muzykuję, ale zanim do tego (wniosku) doszedłem, to ani nie widziałem sensu w dążeniu do odebrania formalnego wykształcenia, ani nie kusiła mnie perspektywa pracy na etacie, która co prawda zapewnia stały dochód, ale marne nomen omen perspektywy. Zanim postaram się odpowiedzieć na pytanie o to, „gdzie widzę siebie za »x« lat?”, myślę, że powinienem zacząć od nieco przebudowanej formy tego pytania.
Czytaj też: Pokolenie Zalpha. Czyli młodzi, którzy szybciej dorośli
Gdzie widzą mnie rodzice za „x” lat?
To ważne pytanie pod kątem zrozumienia, dlaczego stałem się tym, kim się stałem.
Nie jestem w stanie wskazać dokładnie mojego pierwszego wspomnienia z dzieciństwa, ale jednym z „tych pierwszych” jest mój tato tańczący ze mną równo z rytmem (to istotne!) do programu Disco Relax. Kolejnym z puli „tych” wspomnień jest mecz Wisła Kraków–RSC Anderlecht, oglądany na żywo na stadionie miejskim im. Henryka Reymana; a jeszcze innym koncert zespołu Wilki w Mrągowie. Akcja rozgrywa się w latach 2000–04.
Odkąd pamiętam, muzyka i sport były obecne w moim życiu i wiązałem z nimi nadzieje na przyszłość. Zdanie, które właśnie napisałem, mógłby napisać również mój tato. Nasze życiorysy w pewnych aspektach są bardzo podobne. Piłka nożna, niezłe wyniki, problemy zdrowotne, koniec marzeń o karierze. Muzyka, chęć tworzenia, Jarocin, punk, bunt. Stop.
Do momentu buntu zostałem zbombardowany przez rodziców ogromnym wsparciem i to jest element, którego, pozwolę sobie stwierdzić, pozbawione było dzieciństwo mojego taty.
Nie mam na myśli wsparcia, którego źródłem są rodzinny majątek czy znajomości, a bardziej czas i poświęcenie. Wożenie mnie na treningi czy gorący aplauz po każdym domowo-playbackowym wykonaniu kawałka Wilków, bez poczucia, że ktoś tu coś robi za karę. Czułem, że rodzice z całych sił dmuchają w moje żagle, a mimo to...
Obietnice przyszłości dogoniła teraźniejszość, a wsparcie, inwestycja w moje talenty i pasje – okazały się u progu wczesnej dorosłości nie przynosić oczekiwanych fruktów. W pewnym momencie człowiek musi sobie zdać sprawę z tego, kim jest, kim chciałby być i w najlepszym przypadku uszczuplić różnicę między „jest” a „być”. Mnie redukcja tego dystansu zajęła sporo czasu i wymagała dużego wysiłku, ale jestem dziś tym, kim chciałem być, i czuję, że chcę i mogę pomagać przebyć ten proces innym.
Czytaj też: Pokolenie Z: o czym marzą, czego się boją
Kiedyś nie było, teraz to jest
Odnoszę wrażenie, że moje „ani-ani” różni się od tego, które reprezentują dzisiejsi nastolatkowie. Pozwolę sobie na śmiałą tezę i wytknięcie błędu logicznego zawartego w szlagworcie „kiedyś to było, teraz to nie ma”. Serio? Mamy dziś pod ręką informacje czy możliwość kontaktu z interlokutorem choćby z drugiego końca świata, możemy kupić właściwie wszystko, na co budżet i wyobraźnia pozwalają, często z dostawą do domu. Mamy też poradniki pomagające ogarnąć dowolny temat z dowolnej dziedziny, o której istnieniu nawet nie mamy pojęcia, w momencie decyzji „chcę tak”, z asystą specjalisty na każdym kroku, a mimo to w oceanie wielkich możliwości wpadamy w proces ciągłej próby podejmowania niedokonanego wyboru, którego skrajnym przypadkiem jest totalne zagubienie i ciężka depresja, a jego dużo lżejszą odmianą, której zapewne doświadczył niejeden człowiek, jest niemożność wybrania „tego filmu na dzisiejszy wieczór” wśród, wydawać by się mogło, bogatej oferty coraz to nowszych platform streamingowych.
Mnie i moich kolegów moment wyboru życiowej ścieżki zawodowej zastał w czasie, kiedy świat wyglądał inaczej. Był pozbawiony social mediów, algorytmów, analiz i wiedzy, jak ważne jest utrzymanie ludzkiej uwagi i w jaki sposób tę uwagę wykorzystać. Naszymi idolami byli piłkarze, muzycy, filmowcy i inni do nich podobni. Generalnie ludzie, którzy ciężką pracą coś w życiu osiągnęli; to są pieniądze, sława, ogólnie rzecz ujmując – sukces.
To wykształciło w nas poczucie, że trzeba pracować, żeby coś w życiu osiągnąć, i jeśli ktoś zakładał koszulkę drużyny „ani-ani”, to dlatego, że perspektywa sukcesu z podkrakowskiej Skały wydawała się tak odległa, że w połączeniu z dużą wrażliwością łatwo było wypaść z właściwych życiowych torów. Dlaczego o tym piszę?
Dziś, w dobie social mediów, projekcja perspektywy sukcesu z jednej strony jest bardziej przystępna, ale w lwiej części to widok skonstruowanej w konkretnym celu wywołania reakcji emocjonalnej, wyreżyserowanej, upiększonej rzeczywistości, w której talent, ilość włożonej pracy, warsztat, przekaz, wysublimowanie, wielowymiarowość, zdolność refleksji i interpretacji nie są brane pod uwagę w kontekście kompetencji, dzięki którym można odnieść sukces.
Odnoszę wrażenie, że dziś jedyną kompetencją uprawniającą do sukcesu jest zasięg, czyli rozpoznawalność w internecie. Adrian Bartosiński vs. Natan Marcoń; Hania Rani vs. Wojan; Zuza Bryk vs. Caroline Derpieński – to są przykładowe zestawienia prawdziwych fachowców w swojej dziedzinie (sport, muzyka, moda) z patoinfluencerami wypromowanymi w social mediach na kontrowersyjnych, wysoce wątpliwych moralnie treściach. Przeprowadzając sondę uliczną, która nigdy nie została przeprowadzona, i na podstawie analizy zasięgów w social mediach można stwierdzić, że większą rozpoznawalnością cieszą się ludzie, którzy nie są tymi, za których się podają.
Mianowicie Natan Marcoń nie jest sportowcem, Wojan nie jest muzykiem, a Caroline Derpieński nie jest modelką. To osoby, które w wyrachowany sposób, oparty na kontrowersji, budują swoje zasięgi z zamiarem monetyzacji uwagi, najczęściej młodych osób, które śledzą ich poczynania. Czy mając możliwość wglądu w życie codzienne ludzi zawodowo zajmujących się dążeniem do perfekcji w swoich dziedzinach, częstymi, monotonnymi treningami, ćwiczeniem skomplikowanych kombinacji na instrumencie, które służą rozwojowi techniki, poza priorytetem traktując wrażenia estetyki, czy wielogodzinnych podróży, morderczych castingów i ciągłym utrzymywaniem ciała w odpowiedniej formie, znajdziemy coś interesującego w ciągłej rutynie i sukcesie budowanym przez lata?
Czytaj też: 20-latki odrzucającą konsumpcyjny styl życia rodziców
Czy w nawałnicy bodźców atakujących zewsząd zainteresuje nas „człowiek znikąd” i historia szybkiej kariery, której brak historii, a jej główny fundament to przekraczanie wszelkich granic przyzwoitości i budowanie poczucia sprawczości przy braku umiejętności? Czy bardziej atrakcyjną, dla człowieka wchodzącego w dorosłość, będzie sylwetka ponadprzeciętnie uzdolnionej osoby, która wśród innych zawodowców nie zawsze osiągnie największy sukces, ale wpłynie na rozwój danej dziedziny? Czy może zwykły przeciętniak o milionowych zasięgach, zapraszany do podkastów i programów telewizyjnych, który, być może świadomy swoich braków w warsztacie, nigdy nie przyzna się do porażki czy braku wiedzy na dany temat, konfabulując na lewo i prawo. W imię rozgłosu.
W zatarciu hierarchii i zachwianym balansie tego, co dobre, a tego, co złe, upatruję zaniku szacunku do autorytetów, które motywują do rozwoju i budowania postaw, żeby wyrobić sobie poglądy i kręgosłup moralny. Mamy za to do wyboru bogatą ofertę idoli, tj. influencerów, którzy z godną podziwu pewnością siebie naśladują styl i promują powierzchowność. Walczysz na wielkich arenach sportowych, pobierając za to olbrzymie wynagrodzenie? Twojej piosenki przesłuchano kilkanaście milionów razy? Masz rzeszę obserwujących na Instagramie? Chcę być jak ty! Chcę być częścią twojego sukcesu! Ogonem, który jest zaraz za tobą i merda przy każdym triumfie, a podkula się przy okazji porażki, przepraszam: wtopy (czyt. upadku wizerunkowym), która jest świetnym zaczynem do kontentu z wracania na szczyt.
Każdy kolejny post w wypasionym aucie, każda wrzucona relacja z ciepłego kraju wygrywa konfrontację z szarą rzeczywistością i codziennym środkiem transportu do pracy lub szkoły. Więc po co się starać, jeśli, po pierwsze: wychodząc z domu, i tak nie osiągnę nawet ułamka tego, co widzę w social mediach?; po drugie: korzystając z social mediów, nie muszę wychodzić z domu, żeby być w kontakcie z sukcesem, tj. z idolem, który ten sukces naśladuje.
Karmieni azbestem
Australia jako pierwszy kraj na świecie wprowadziła zakaz używania social mediów przez osoby poniżej 16. roku życia. Odpowiedzialność za nieprzestrzeganie zakazu umieszczając po stronie korporacji oferującym takie produkty. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze wszechobecny dym z papierosów unoszący się w restauracjach czy, ogólnie rzecz ujmując, miejscach publicznych, a do dziś z łatwością można dostrzec, jak powszechnie stosowanym materiałem budowlanym był azbest.
Czynniki zewnętrzne wywierające wpływ na organizm człowieka mogą przez lata niepostrzeżenie działać na naszą niekorzyść i w kontrze dobre prowadzenie może zapewnić dobrą formę na lata. Mamy dziś coraz więcej badań i danych mówiących o szkodliwym wpływie social mediów na psychikę. Do tego dochodzą rewelacje z frontu cyberwojny, która jest tematem daleko wykraczającym poza moje zdolności poznawcze, ale wiem, co widzę: polaryzację, radykalizację i możliwość komentowania czegokolwiek przez kogokolwiek.
To tak jakby zamienić komentatora sportowego z piekarzem i kazać temu pierwszemu upiec chleb od podstaw, a tego drugiego, przy okazji np. olimpiady, posadzić przed mikrofonem, żeby przez najbliższe kilka godzin piękną polszczyzną w fachowy, aczkolwiek przystępny sposób relacjonował przebieg wydarzeń. Social media są narzędziem umożliwiającym poważne traktowanie takich niepoważnych, abstrakcyjnych sytuacji, które w szerszej perspektywie prowadzą do dysonansu poznawczego.
Jest, jak jest
Łatwo się pogubić, żyjąc w świecie zdewaluowanych wartości, i odrzucić tradycyjne ambicje życiowe. Czy dziś dobre życie ma obraz szczęśliwej rodziny i szlachetnej postawy? Czy dobre życie kojarzy się bardziej z milionami na koncie, profilach społecznościowych, afirmowaniem hedonizmu, konsumpcjonizmem i reżyserowaną, powierzchowną perfekcją?
W obliczu braku możliwości realizowania szybkich, bliskich, łatwych do zdobycia, widowiskowych perspektyw może najlepszym wyjściem jest podtrzymywanie aspiracji do spełniania minimum egzystencjalnego, tj. jedzenie, spanie i sens znajdowany w przyjemności?
Pozornej przyjemności ze śledzenia sukcesów życiowych kogoś nam bliskiego, również na pozór. Niespełna 25 lat temu Kuba Wandachowicz na łamach „Gazety Wyborczej” opisał charakterystykę „Generacji Nic” w artykule o takim właśnie tytule. Rozczarowanie teraźniejszością i lęk co do przyszłości to nieodłączne elementy wynikające z różnic pokoleniowych. Nasi dziadkowie urodzili się w innym świecie niż nasi rodzice. My względem dziadków i cyfrowej rewolucji urodziliśmy się w innym układzie planetarnym – i tak z pokolenia na pokolenie próby budowania wspólnej niepewnej przyszłości zostały zepchnięte na dalszy plan przez walkę o zachowanie jakiejkolwiek niecyfrowej przeszłości pokolenia „ani-ani”.
Czytaj też: Pokolenie Z: kim oni są? Zagubieni w presji, przytłoczeni, dorośli ich nie rozumieją
Gdzie widzę siebie za „x” lat?
W świecie nieurojonym, w którym „jestem kimś”, a nie „zachowuję się jak”. W optymistycznym scenariuszu nie opuszcza mnie wena i posłuch i muzykuję ile wlezie. W jednym z planów jestem kierowcą busa i tour managerem zespołu składającego się z młodszych członków, którym się chce, któremu się wiedzie, bo wena i posłuch im sprzyja. Ogólnie lubię tworzyć coś namacalnego, ale również twory metafizyczne typu atmosfera, a to sprawia, że mam szerokie pole do popisu.
Tak czy siak – poświęcam się, żeby być, a nie pokazywać, że jestem. Widzę się w świecie, w którym social media nie będą nam zabierać czasu, uwagi i zdrowia psychicznego, w którym imponować będzie to, co się ma naturalnie w głowie, a nie to, czym można szpanować w cyfrowej rzeczywistości, posiłkując się pompowanymi sztucznie zasięgami przez kupno wyświetleń czy followersów. Ktoś pomyśli – utopia? A może stanowcze kroki, ograniczające wpływy social mediów na życie, to jedyna droga ucieczki z dystopijnych wizji, znanych z przewidywań Aldousa Huxleya?