Kaszmir mógłby żyć z turystyki opływając we wszystko, co wyznacza standardy dobrobytu, teraz jednak spływa krwią, bo jest rejonem spornym, o który walczą Indie, Pakistan i sami Kaszmirczycy. Wojna, raz gorętsza, innym razem utajona, trwa już lat prawie 50 i jest jednym z tych zapomnianych konfliktów, o których komentatorzy i politycy myślą z irytacją wzruszając ramionami: nic się nie da zrobić. Jest to zarazem wojna w malowniczych górach, której prowadzenie wymaga wyspecjalizowanego sprzętu, więc nie tylko kurtek puchowych, lecz także bomb kierowanych za pomocą laserów.
Indyjskie kino nie chce udawać życia. To czysta rozrywka z czytelnym dla każdego przesłaniem moralnym. Ma zaczarować na trzy godziny, pomóc zapomnieć o tym, co poza kinem, oszołomić. I bardzo dobrze z tego zadania się wywiązuje.
Ponieważ Indiami rządzili cudzoziemcy - Turkmeni (dynastia Tuglaqa), Mogołowie (dynastia Babura Shaha) i Anglicy - a Sonia Gandhi jest cudzoziemką, więc musiałaby być chyba Matką Teresą, Albanką z Kalkuty, żeby mogła spokojnie brać udział w wyborach. Gdyby Sonia rwała się do władzy - można by zrozumieć tych, którzy kładą się teraz w poprzek drogi. A przecież po śmierci męża Rajiva Gandhiego trzymała się na uboczu, zajęta wychowywaniem dzieci, Priyanki i Rahula.
Od dwudziestu lat Indie i Izrael prowadzą tajny dialog, a w ubiegłym roku podpisały umowę o współpracy w dziedzinie rozwoju nowoczesnych technologii wojskowych. Pakistańscy politycy twierdzą, że izraelscy naukowcy maczali palce w indyjskich próbach jądrowych. Izrael zaprzecza.