Za kilka dni Izrael rozpocznie aneksję Zachodniego Brzegu Jordanu. Brzmi to jak początek nowej wojny na Bliskim Wschodzie.
Stany Zjednoczone zawsze popierały raczej Izrael w jego sporze z Palestyńczykami, ale w przeszłości starały się zachowywać pozory bezstronnego pośrednika.
Donald Trump twierdzi, że jego plan stulecia to „jedyne możliwe rozwiązanie oparte na idei dwóch państw”. Tyle że wcale nie chodzi o „państwo palestyńskie”.
Po wojnie Żydzi dążyli do Palestyny, bo byli – podobnie jak Arabowie – jej rdzenną ludnością. Jeśli roszczenia miałyby ulec przedawnieniu, to dlaczego ówczesnych Żydów tak, a dzisiejszych Palestyńczyków nie?
Dużo palestyńskiej i żydowskiej krwi przelano w tym mieście. Dlatego aby zrozumieć, o co chodzi w izraelsko-palestyńskim konflikcie, należy najpierw zrozumieć, co się dzieje w Hebronie.
Nie da się zrozumieć palestyńskiej tożsamości bez odniesienia do izraelskiej.
Palestyńczycy za grosz nie ufają USA pod rządami Trumpa. Jakieś nadzieje pokładają w Europie, ale ta jest coraz bardziej podzielona. Coraz częściej zerkają więc w stronę Rosji, która wydaje się być zainteresowana wejściem głębiej w Bliski Wschód. Czy po Syrii to właśnie w Palestynie znajdzie kolejny przyczółek?
Ze Strefy Gazy zostały wystrzelone pociski w kierunku Izraela. To odpowiedź na atak lotnictwa izraelskiego na dom dżihadysty, w którym zginął on sam i jego żona. Tak nie powinien się zaczynać komentarz na temat zbliżającego się meczu futbolowego. A jednak musi.
Zimą dzieci nie chodzą do szkoły, bo do głównej asfaltowej szosy przez błoto nie da się dotrzeć ani dojechać. Nawet solidnym samochodem, który co rusz boksuje w glinie. Nie ma wodociągu, nie wolno sprzątać po owcach. Wioska jest pod pełną kontrolą Izraela.
Tak zwany plan Kushnera, którego polityczną część poznamy lada moment, to łopata, którą Beniamin Netanjahu chce ostatecznie pogrzebać sprawę palestyńską.