Kiedy ogłaszano upadłość Stoczni Gdańskiej, jej pracownikom zajrzało w oczy widmo bezrobocia. Teraz jednak kolebka Solidarności z braku wykwalifikowanych kadr zatrudnia Ukraińców, Rosjan, Litwinów i innych gastarbeiterów ze Wschodu. Podobnie jest w Stoczni Szczecińskiej na drugim krańcu Wybrzeża. – To paranoja – wścieka się ślusarz z Elbląga – dawać zarobić Ruskim, a my będziemy trawę kosić i suszyć na zupę.
Czy żony pracowników stoczni będą chodziły do firmy na wywiadówki w sprawie mężów? A może będą otrzymywać z zakładu specjalne premie za sprawowanie nadzoru nad jakością stoczniowej produkcji? Tego rodzaju pytania zadają sobie mieszkańcy Szczecina. Zarząd tutejszej stoczni uznał bowiem, że ich pracownicy bardziej słuchają żon niż pracodawcy.
Ile kosztowała upadła Stocznia Gdańska? Odpowiedź początkowo wydawała się prosta. W akcie notarialnym widnieje cena – którą w sierpniu 1998 r. przekazano do wiadomości publicznej – 115, 7 mln zł. Nie podano, że za tę cenę, oprócz nieruchomości i urządzeń, nabywcy otrzymali również pieniądze – ponad 42,8 mln zł. Operację tę można porównać do kupna portfela z ukrytą zawartością.
Polska inwestycja, polegająca na zakupie pokaźnych udziałów w fińskich stoczniach, budzi znaczne zainteresowanie. Zawsze to przyjemnie pomyśleć, że Polak kupuje za granicą coś więcej niż samochód.
Jeszcze kilka lat temu Stoczni Gdynia przepowiadano rychły upadek. Tymczasem firma nie tylko mocno stanęła na nogi, ale kupiła Stocznię Gdańską. Dziś jest liczącym się pretendentem do dwóch fińskich stoczni koncernu Kvaernera, a w kraju ostatnią deską ratunku dla bankrutujących Polskich Linii Oceanicznych. Morskie imperium Janusza Szlanty rośnie w błyskawicznym tempie. Pytanie tylko: czy na trwałych podstawach?
Prezes Krzysztof Piotrowski, doświadczony okrętowiec i główny animator sukcesu Stoczni Szczecińskiej, dziś inwestuje w dziedziny nie mające ze statkami nic wspólnego. Natomiast Janusz Szlanta, prezes Stoczni Gdynia, bankowiec, o którym mówią, że nie odróżnia dziobu od rufy, nie dość, że kupił upadłą Stocznię Gdańską, to na dodatek zamierza przejąć cztery stocznie od norweskiego koncernu Kvaernera. Długo jeszcze nie będzie wiadomo, która strategia jest lepsza.
Przebrzmiało hasło "małe jest piękne", teraz jest w modzie "duży może więcej". Architekci gospodarki upajają się siłą nowych, powstałych z połączenia jednostek, z upodobaniem nazywanych holdingami. Konsoliduje się firmy dobre ze złymi, zyski ze stratami i bilans wychodzi na zero. Zerowy też pożytek z takich zabaw.
Od werdyktu trójki sędziów Sądu Rejonowego w Gdańsku będzie zależało, czy pieniądze podatników zostaną wyrzucone w błoto w imię pozornego ratowania kolebki Solidarności. Niestety premier i rząd robią wszystko, aby sąd miał podstawy do podjęcia takiej niekorzystnej decyzji.
Bardzo sobie cenię Ryszarda Bugaja, a zwłaszcza jego niektóre oceny zjawisk gospodarczych. Dlatego jego wywód dotyczący przyczyn likwidacji stoczni traktują jak niemiły zgrzyt; niczym
A. Mozołowski na łamach 46 numeru „Polityki” przedstawił rządowe argumenty na rzecz decyzji M. Rakowskiego o likwidacji Stoczni im. Lenina. Twierdzę, ze do tego co napisał Mozołowski