„Artysta to ktoś, kto produkuje rzeczy, których ludzie nie potrzebują, ale którymi – z różnych powodów – on chce ich obdarowywać” – ta sentencja Andy’ego Warhola nieustannie krążyła mi po głowie w czasie zwiedzania tegorocznego weneckiego Biennale Sztuki, największego na świecie spędu artystów, kuratorów, krytyków sztuki i właścicieli galerii. I do końca nie znalazłem odpowiedzi na pytanie: kto też da się tymi produktami wyobraźni obdarować.
Dwadzieścia lat temu władze Wenecji postanowiły przywrócić ginącej piękności starą Maskę. Z miejskiego budżetu wysupłano miliard lirów i przywrócono Serenissimie karnawał. To miał być dobry interes oraz prezent dla całej Pani Europy. A także dowód na to, że sfrustrowany kontynent jest w stanie obudzić się z letargu i bawić się do szaleństwa na własnym grobie...
Kończy się XX wiek, a wraz z nim odchodzi bezpowrotnie w mrok przeszłości sztuka malarstwa, rzeźby, grafiki. Czas więc spalić blejtramy, połamać pędzle, wyrzucić dłuta i rylce... Nie, to nie jest początek awangardowego manifestu artystycznego. To tylko wniosek, do jakiego dojść można zwiedzając słynną Międzynarodową Wystawę Sztuki - Biennale w Wenecji, otwartą uroczyście 12 czerwca.