Do czasu afery z ZUS Najwyższa Izba Kontroli pozostawała na marginesie walki politycznej. Co prawda posłowie koalicji rządzącej zdążyli wcześniej zarzucić prezesowi Wojciechowskiemu korzystanie z nazbyt luksusowego mieszkania służbowego, zwrócili uwagę na tendencyjność w ocenie kilku prywatyzacji i powołali podkomisję do badania kadr NIK. Jednak roczne sprawozdania tej instytucji zyskiwały akceptację parlamentu miażdżącą większością głosów. Dopiero raport oceniający komputeryzację ZUS spowodował przełom, wpychając NIK w sam środek politycznego tygla. Nastąpiła ostra wymiana ciosów, po której próżno szukać zwycięzców.
W gąszczu wzajemnych politycznych oskarżeń o to, kto jest winien komputerowej zapaści w ZUS oraz kto przetrzymywał raport NIK w szafie, zabrakło odpowiedzi na podstawowe pytanie. Dlaczego jeden z najważniejszych dla finansów państwa systemów informatycznych ciągle nie działa?
Po tygodniu niepewności okazało się, że stan zdrowia prof. Lesława Gajka poprawił się na tyle, iż będzie on nadal prezesem ZUS. Co do kondycji zakładu, niestety, wątpliwości pozostają. Choć prezes zapewnia, że zakład zaczyna spłacać zaciągnięte długi, a ściągalność składek za 1999 r. będzie lepsza, niż się spodziewano.
ZUS stał się, jak kopalnie, czarną dziurą, która pochłonie każde pieniądze. Dotacja z budżetu w 2000 r. wyniesie aż 16,7 mld zł. Zwykliśmy uważać, że przyczyny tego stanu rzeczy są dwie: za dużo ludzi przystąpiło do II filaru, uszczuplając w ten sposób kasę ZUS, oraz za mała jest ściągalność składek. Jest także powód trzeci, najważniejszy - tylko połowa składki jest wykorzystywana racjonalnie.
Reklamy niektórych towarzystw emerytalnych namąciły nam w głowach, obiecując dostatnią starość. Tymczasem - w najlepszym razie - nasze przyszłe świadczenie z I (ZUS) i II (otwarty fundusz emerytalny) filaru łącznie będzie zbliżone do połowy zarobków. Osoby zarabiające bardzo dużo mogą liczyć na jeszcze mniej. Różnicę miał niwelować filar III, czyli dobrowolne oszczędzanie, ale ciągle go nie ma.
Rząd postanowił załatać wielomiliardową dziurę w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Tym samym nie dojdzie do blamażu państwa. Gigantyczne koszty ratowania ZUS położyły się jednak głębokim cieniem zarówno na toczonej właśnie w Sejmie dyskusji o przyszłorocznych podatkach jak i na konstruowaniu nowego budżetu.
Nie cichnie burza wokół ZUS i jego finansowych kłopotów. Spośród 900 tys. emerytów i rencistów, którzy w minionym tygodniu mieli otrzymać pieniądze, kilkadziesiąt tysięcy w różnych częściach kraju nie dostało ich na czas. Zakład kontrolują inspektorzy skarbowi i pracownicy NIK. Nad jego przyszłością debatował rząd. Wśród wielu różnych instytucji cierpiących z powodu informatycznej niemocy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych znalazło się także 21 Otwartych Funduszy Emerytalnych (OFE). Początkowo bagatelizowały one cały problem, ale dłużej robić tego nie sposób.
Kasa Zakładu Ubezpieczeń Społecznych jest pusta, a jego finansowa płynność - zagrożona. Tylko we wrześniu ZUS pożyczył w siedmiu bankach ponad miliard złotych. Wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz wysłał do ZUS ekipę kontrolerów skarbowych. Mają oni odpowiedzieć na pytanie, czy Zakład nadal będzie się pogrążać w długach, grozić stabilności budżetu państwa i dezorganizować reformę całego systemu emerytalnego?
ZUS twierdzi, że dlatego przekazał funduszom emerytalnym zaledwie 10 proc. należnych składek, bo ma kłopoty z identyfikacją osób, które zawarły umowy z funduszami. Zdaniem prezesa Stanisława Alota, winę za to ponosi polskie prawo. Przy okazji objawił się niesłychany bałagan w państwowych bazach danych.