Proceder psucia pieniądza mocno odbijał się na gospodarce kraju i ludzkich losach, z czego także w XVII w. dobrze zdawano sobie sprawę. Jak pisał pamiętnikarz Jakub Łoś, autor wspomnianego „Summariusza”: ktoś „zniży monetę jednym gramem”, czyli obniży w niej zawartość kruszcu, i namówi do tego procederu swego pana, inni uczynią to samo, i już mamy napływ na rynek marnego pieniądza.
Wartość pieniądza zależała bowiem od złota i srebra zawartego w dukatach, talarach i groszach. Po reformie menniczej Zygmunta I Jagiellona z 1527 r., a nade wszystko Stefana Batorego, 15 stycznia 1580 r., polskie złote dukaty cieszyły się w Europie znakomitą opinią. Natomiast monety o małej wartości, jak wszędzie, narażone były na fałszerstwa, spekulacje i oszustwa, którym przeciwstawiała się zdecydowana polityka ostatnich Jagiellonów, a szczególnie Batorego. Za jego panowania spadła nawet głowa magnata litewskiego Hrehorego Ościka (Ostyka), gdy udowodniono mu w 1580 r. nie tylko konszachty z gosudarem Iwanem IV, ale i zamiar bicia monety bez zezwolenia.
Wybuch wojny 30-letniej w 1618 r. był katastrofą dla Europy. Zachwiał stabilizacją pieniądza także w Rzeczpospolitej. Podczas kataklizmu tej wojny europejskiej i kryzysu gospodarczego na Zachodzie tamtejsze monety traciły na wartości. Szlachta i kupcy szukali więc solidnej waluty. Tak zaczął się wywóz z Rzeczpospolitej wartościowych polskich dukatów i talarów. W zamian ówcześni biznesmeni, mennice zagraniczne, a po części i polskie, zalewały nasz kraj monetą lichą, tylko z nazwy srebrną, a często po prostu fałszowaną.
Szlachta i bogate mieszczaństwo radziło sobie w nowej sytuacji, ale prostaczkowie nie byli w stanie odróżnić fałszywek od prawdziwych trojaków, półtoraków i groszy. Sytuację ratowało bicie w Bydgoszczy srebrnych ortów, ale gorzej rzecz się miała z najniżej stojącymi szelągami: fałszywe głównie składały się z miedzi (stąd ówczesny zwyczaj nagryzania monet, by sprawdzić, czy się nie gną). A tymi drobnymi monetami posługiwali się głównie rzemieślnicy i wieśniacy oraz gospodynie domowe na targach.
Konsekwencje rozchwiania polityki monetarnej wskutek rewolucji cen po odkryciach geograficznych, a potem wojny 30-letniej, były poważne: w miastach, gdzie głównie operowano monetą małej wartości, dochodziło do zaburzeń społecznych. Na dodatek – jak sądzi historyk Zdzisław Sadowski – Zygmunt III Waza poważnie przyczynił się do wywołania kryzysu, wzmagając działalność mennic i oddając je w prywatne ręce. Taką polityką król i jego rada mieli doprowadzić do chaosu pieniężnego i inflacji, które usiłowano opanować, zamykając mennicę koronną w 1601 r. na prawie 20 lat.
Dwór i Sejm podjęły też środki w celu zahamowania zalewu drobnej monety płynącej z zagranicy. W 1604 r. szlachta zażądała najsurowszych kar dla fałszerzy pieniędzy i finansowych oszustów, a sam monarcha przejął bezpośrednią kontrolę nad mennictwem w 1620 r. Jednakże zawrotna liczba lichej monety kursującej po Rzeczpospolitej sprawiła, że Sejm zmuszony był uchwalić zaniechanie bicia monet w mennicach koronnych poniżej talara zawierającego srebro. Zgodnie z przekonaniem, że „w którym Królestwie najwięcej złota jest i srebra, to jest najbogatsze”. Jedynie handlowy Gdańsk był przeciwny redukcji pieniędzy w obiegu: „handle słabiej tam idą, gdzie pieniędzy mniej” – dowodził XVII-wieczny ekonomista Jan Grodwagner.
Na progu panowania Jana II Kazimierza Wazy wydawało się jednak, że kryzys został opanowany. W 1650 r., po 23 latach, oprócz dukatów i talarów mennice koronne wypuściły w obieg także drobniejszą monetę. Te piękne czasy, kiedy wreszcie ukrócono spekulację walutową i fałszerstwa, przekreśliły najazdy szwedzkie i moskiewskie w 1655 r. Kraj został zrujnowany, a ponadto, nie mogąc uporać się z opłaceniem skonfederowanego wojska, domagającego się zaległego żołdu po wojnie ze Szwedami i Moskwą, dwór królewski i Sejm zdecydowały się pogorszyć zawartość kruszców w monetach. Nominalnie moneta pozostawała ta sama, realnie przedstawiała mniejszą wartość, co zresztą było typowym ratowaniem zagrożonego skarbu pod każdą szerokością geograficzną. Tym razem w Rzeczpospolitej była to operacja ogromna, ocierająca się o granice oszustwa. Sejm się na to zgodził, wyłaniając i upoważniając komisję do ułożenia się z sekretarzem króla, Włochem z pochodzenia, Tytusem-Liwiuszem Burattinim, dzierżawiącym dotąd mennicę w Krakowie.
Taka dzierżawa nawet w uczciwych rękach była żyłą złota. W zachowanym rękopisie archiwum Czartoryskich czytamy więc, że szlachta lubelska, w instrukcji z 28 marca 1661 r., twierdziła, że mincerze cudzoziemscy, a szczególnie Włosi, więcej monet ponad uchwaloną ordynację „bili na cele prywatne i powykupywali złoto i srebro”. Takich głosów o „piekielnych młotach bijących bezustannie w myńcach” było znacznie więcej. Uległ tym przekazom i podejrzeniom historyk Tadeusz Korzon w początkach XX w. sądząc, że to właśnie Burattini, zwany w Polsce Boratinim, zainicjował „legalne fałszerstwo”, to jest bicie miedzianych szelągów w Ujazdowie pod Warszawą, gdzie zatrudniano aż 100 robotników. Szlachta podejrzewała przy tym, że na każdej monecie bitej przez Boratiniego włoski dzierżawca – wedle anonimowego wywodu z 1661 r. – miał zarobić 40 proc.!
Nie było to jednak prawdą, gdyż wezwany na Sejm w 1662 r. Boratini stawił się przed sądem i wykazał swą niewinność. Sąd sejmowy orzekł, że „żadnej nie ma przyczyny, któryby cnocie i wierności jego ku usłudze Rzplitej na jedno zaprószenie oka szkodzić mogła”. Mennice zwrócono pod zarząd Boratiniego i nakazano mu bić we Lwowie drobne szelągi.
Jak obliczył ekonomista Roman Rybarski, w sumie zlecono Włochowi wybicie tej marnej monety z miedzi i nielicznych grzywien srebra na sumę 7 095 882 zł obrachunkowych, z czego skarb przejął 3 655 217 zł i 6 gr. Miała ona pokryć kilkunastomilionowe długi wojenne liczone w złotych, więc Boratini wypuścił w sumie w obieg ok. 20–30 mln szelągów, z narzuconą przez państwo przymusową wyceną 1/3 grosza lub 1/54 orta za szeląga. W rzeczywistości szelągi były warte niewiele więcej niż miedź, z której były wykonane. Ekonomia była wówczas w powijakach, ale mimo to rząd i spekulanci zdawali sobie sprawę, że proceder ten prowadzi do inflacji i rozchwiania rynku. Wybrano – jak się wydawało – mniejsze zło; za większe uważano konfederacje nieopłaconego wojska, grabiącego dobra królewskie i prywatne. Jednak to nie Boratini był tym zawirowaniom i machlojkom winien, lecz sprzeczne uchwały Sejmu, Komisji Zapłaty Wojsku i innych komisji, usiłujących opanować gigantyczny deficyt w skarbie państwa.
Kryzys dodatkowo pogłębiło wpompowanie w Polskę „cyną pobielanych” szelągów mołdawskich, bitych w Suczawie przez Grzegorza Ghicę i udających „boratynki”. Udział w tym fałszerstwie miał ponoć sam Boratini. Nie udowodniono mu jednak tego, co nie umniejszało faktu, iż „te wołoskie [mołdawskie – przyp. aut.] szelągi siła narobiły depauperacyjej, desperacyjej i srogiego zabójstwa między ludźmi”, szerząc się niepowstrzymanie po ziemiach polskich i „nie oparszy się aż o rzekę Odrę i o Morze Bałtyckie, jako owa okrutna szarańcza”. Te słowa napisał w 1662 r. Jan Chryzostom Pasek, którego również finansowo dotknęła ta afera. Szlachta domagała się głów, w tym postawienia w stan oskarżenia podskarbiego koronnego Jana Kazimierza Krasińskiego – za to, że dopuścił do rozprzestrzeniania milionów „monet wołoskich” i fałszywek zwanych klepaczami, które bili po lasach – jak pisał Andrzej Maksymilian Fredro – „Żydzi, Cygani, Wołosza”. Jednak oskarżenie tego urzędnika było bezpodstawne, „w rzeczywistości był Krasiński sumiennym podskarbim”, jak to zbadał historyk prof. Stefan Ciara.
Tym razem sejm zareagował zdecydowanie, doprowadzając do „wywołania” (a więc skupu i wycofania) z Polski aż 12 mln tych „wołoskich szelągów”. Jednakże nadal brakowało w obiegu grubego pieniądza dukatowego i talarów. Ich wartość rosła, gdyż znikały z rynku, tezauryzowane przez bogatszą szlachtę, magnatów, kupców, lub były wywożone za granicę. „Jeden kupiec 80 tys. czerwonych złotych wywiózł do swej miłej ojczyzny. Czerwonego złota w Krakowie ani nie obaczysz, a jeśli się pokaże, zaraz w szelągach 7 zł zań dadzą Żydzi” – czytamy w anonimowym traktacie z lipca 1660 r. Tymczasem dwór potrzebował pieniędzy nie tylko na opłacenie skonfederowanego wojska, ale także sojuszniczych austriackich regimentów, na odbudowę kraju straszliwie zniszczonego przez Szwedów i Moskwę oraz prowadzenie polityki zagranicznej.
W tej sytuacji każda brzytwa wydawała się dobra. Zjawił się z nią w 1663 r. doświadczony mincerz, Niemiec z pochodzenia, Andrzej Tümff (Timff), znany w Rzeczpospolitej jako Tymf (Tynf). Pochodził z Rostocku w Meklemburgii i przybył do Polski w 1650 r., otrzymując w dzierżawę mennicę w Poznaniu i Wschowie, a później w Krakowie, Bydgoszczy i Lwowie. Musiał mieć spore umiejętności i kredyt zaufania, skoro w 1660 r. został generalnym wardajnem (mincerz nadzorca), a potem superintendentem mennic koronnych. W tymże roku przedstawił komisarzom sejmowym projekt bicia monety jednozłotowej, równej 30 groszom, jako monety realnej, a nie – jak dotąd – obrachunkowej. Miała być w zamyśle autora walutą kredytową, co wyrażono w łacińskiej inskrypcji: „Ocalenie [ojczyzny] jest ważniejsze niż cena metalu”. Po drugiej stronie umieszczono łacińskie inicjały króla – ICR. Tymf i komisarze zdawali sobie sprawę, że realna wartość monety o obniżonej wartości srebra jest równa nie 30, a 12–18 groszom, czyli 1 ortowi. Chodziło jednak o pokrycie zionącej dziury w skarbie państwa.
Działalność menniczą Tymfa ograniczono do Korony, gdzie miał dostarczyć skarbowi 2 451 194 zł. Natomiast na Litwę płynęły szelągi z mennicy założonej bez zezwolenia w Oliwie koło Gdańska przez niejakiego Andrzeja Horna, który „wywoływał” (skupywał) swymi miedziakami monetę srebrną z Litwy. Tym razem sąd komisarski nie patyczkował się z oszustem i Horn został aresztowany. Okazał się jednak potrzebny do spłacenia 3 mln długu na rzecz wojska i skarbu litewskiego, więc zapewne uniknął kary.
„Złotowa moneta kredytowa” miała uratować kraj. W latach 1663–66 wybito jej aż 9 mln. Jednocześnie władze zakazały wywozu złota i srebra za granicę oraz uregulowały wartość obcych pieniędzy.
Skutki bicia marnej monety okazały się opłakane. Nie tylko zdezorganizowały rynek, ale i otworzyły drzwi oszustwom i nadużyciom. Już w 1667 r. Jan III Sobieski złościł się w liście do Marysieńki: „A co się tego plugastwa szelągów i tynfów rozlazło, niepodobna i porachować”. Zalew marnej i obcej monety był katastrofą dla państwa, gdyż dobry pieniądz znów znikał z kraju, z czego skorzystali ówcześni biznesmeni, Żydzi. Oni to – jak czytamy w instrukcji sejmiku sandomierskiego z 29 lipca 1670 r. – „dobrą monetę za granicę wywieźli”, którą powinni zapłacić pogłówne. Owszem, podatek zapłacili, ale gorszymi szelągami, wykorzystując chaos monetarny w Polsce – zżymała się szlachta.
Jednak przyganiał kocioł garnkowi – tak samo czynił Jan III Sobieski: gdy potrzebował pieniędzy, zastawiał swe czerwone złote, a płacił szelągami. Za granicą nie chciano przyjmować marnej monety polskiej: „toż szelężne mnóstwo między nami się tylko tuła, a nigdzie za granicę nie wychodzi” – czytamy w instrukcji województwa ruskiego z 29 lipca 1670 r. Tezauryzacja oraz wywóz dukatów i talarów powodowały dodatkowo, że skarb nie mógł ściągnąć z rynku wartościowych pieniędzy. W takiej sytuacji „spekulanci pieniężni zbierali żniwo” – napisał Rybarski.
Nawoływania do znalezienia sprawców pieniężnych afer, a tak naprawdę kozłów ofiarnych, były powszechne. Domagano się, by odebrać Boratiniemu indygenat (polskie szlachectwo), a nawet w odwecie „dwa śledziowce szelongów przez brzuch przetoczyć, a tym co mennice doglądają pozłote, co z Boratiniego wyjdzie, dać wypić… Tymfowi zaś, że lepszą robił monetę, pluskiew garść dać wypić”. Te grubiańskie żarty i hańbiące zarzuty wobec Boratiniego w 1667 r. – wedle ustaleń historyka Antoniego Hniłki – nie znajdują uzasadnienia. Nie sposób jednak wykluczyć, że w aferę zamieszani byli wyżsi urzędnicy państwowi: chyba nie bez powodu starosta oświęcimski na sejmie 1669 r. zarzucał, że „superintendenci pozwalali bić monetę Boratyniemu i Tymfowi ultra contractum”, w wyniku czego wybito dodatkowo kilka milionów więcej monet, które zapewne spłynęły do prywatnych kies.
Nieco inaczej rzecz się miała z Tymfem. Zarzucono mu malwersacje: trybunał skarbowy we Lwowie posądzał go o sprzeniewierzenie co najmniej 4 mln zł, co wówczas było sumą ogromną, przewyższającą znacznie roczne dochody skarbu koronnego. Tymf musiał mieć coś na sumieniu, skoro w 1667 r. zbiegł do Słupska, poza ówczesne granice Rzeczpospolitej, i nie stawił się przed sądem sejmowym, jak uczynił to Boratini. Głównym punktem oskarżenia – jak pisał historyk Adam Szelągowski – było to, że „za poradą Tynfa przebijano z dobrej monety” marne złotówki, wypuszczając „w obieg niezliczoną ilość fałszywej monety”.
Ponieważ główny kozioł ofiarny, a może rzeczywisty malwersant, zbiegł, szlachta winą obarczyła samego króla Jana Kazimierza. Jego osoba zaczęła wręcz symbolizować ciąg kryzysów Rzeczpospolitej – począwszy od wojen kozackich i moskiewskich, na szwedzkim i siedmiogrodzkim potopie oraz ustępstwach wobec księcia pruskiego skończywszy. Międląc w ręku spodlone miedziaki i widząc dumne inicjały na awersie ICR (Ioannes Casimirus Rex), szlachta tłumaczyła to po swojemu: Initium Calamitas Regni – Początek Nieszczęść Królestwa.
Spekulacje pieniądzem i podejrzenia o malwersacje głównych dzierżawców mennic miały opłakany skutek, gdyż doprowadziły do ogromnego wahania cen. Polacy jednak, nawet rzemieślnicy i wieśniacy, szybko nauczyli się obliczać ceny nie wedle nominalnej wartości monet, lecz rzeczywistej. Kursowanie niezliczonej liczby marnych monet doprowadziło w końcu do tego, że za Jana III Sobieskiego Sejm, po podwyższeniu stopy menniczej ortów, szóstaków i trojaków, nakazał zamknąć mennice. Stan ten trwał aż do połowy XVIII w. Gdy wreszcie mennictwo kruszcowe ruszyło, a monety za panowania saskich Wettynów bito w zasobnym w srebro i złoto Dreźnie, Rzeczpospolitą zalał fałszywą monetą król Fryderyk II, nienawidzący „Irokezów Północy”, czyli Polaków. Był to jeden z jego sposobów budowania potęgi pruskiego państwa i podtrzymywania permanentnego kryzysu w Polsce.
Zamieszania, kryzysów, spekulacji na rynku nie da się jednak wyjaśnić jedynie aferami, psuciem monety i napływem obcej, gorszej. Nowsze opracowania – np. Zdzisława Sadowskiego, który badał związek upadku Rzeczpospolitej z polityką pieniężną – wskazują, że powodem kryzysu był też w Polsce brak podaży srebra. Gdy go brakowało, „trzeba albo zrezygnować z bicia albo dewaluować pieniądz”. Stąd dylematy: zawieszanie pracy polskich mennic albo bicie niewiele wartych miedziaków i odpływ pieniądza kruszcowego. Jeden kryzys pociągał kolejne i afery finansowe towarzyszyć będą Polakom nawet w czasach oświecenia i pracy Komisji Rozdawniczej majątku po jezuitach. Nie bez przyczyny nazwano je wtedy komisjami rozdrapniczymi. Ale to już inna historia.