Klasyki Polityki

Rodzinny sekret, czyli czego się nie mówi o adopcji

Dom Dziecka w Strobowie. Czy jego wychowankowie będą mieli własne piękne domy? Dom Dziecka w Strobowie. Czy jego wychowankowie będą mieli własne piękne domy? Wojciech Druszcz / Polityka
Jak policzono na świecie, nie udaje się jedna adopcja na pięć. Czy to mało, czy dużo? Nie w tym rzecz.

Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA we wrześniu 2005 r.

Z adopcją jest jak ze ślubem: na mocy urzędowej decyzji obcy sobie ludzie zaczynają żyć razem, tworzyć rodzinę i jest nadzieja, że będą szczęśliwi. I, jak po ślubie, różnie bywa. Też się czasem nie udaje. Można powiedzieć: zdarza się to i w rodzicielstwie, w którym dziecko i rodziców łączą więzy krwi. Ale, jak policzono na świecie, nie udaje się jedna adopcja na pięć. Czy to mało, czy dużo? Nie w tym rzecz. To zawsze tragedia.

– Co to znaczy udana adopcja? – zastanawia się Dorota Dominik z Ośrodka Adopcyjnego w Opolu. – Dla mnie to taka, w której dziecko kocha się niezależnie od tego, co zrobiło. Cokolwiek by to było, choćby nawet rozbój, choćby gwałt nie opuszcza się go nigdy. Na zawsze pozostanie dzieckiem.

Jeśli tak, nieudanych adopcji w Polsce jest mało. Na kilkadziesiąt co roku (i to się nie zmienia od lat) zgłaszanych do sądu pozwów o rozwiązanie adopcji połowę składa mąż albo żona, którzy adoptowali dziecko współmałżonka, potem rozwiedli się i już nie chcą za syna czy córkę pasierba albo pasierbicy.

Po ludzku i bez kręcenia biorąc, udana adopcja to taka – mówi C., matka 26-letniego Janusza – kiedy dziecko wyrasta na porządnego człowieka i uczciwie żyje. Po drodze krzyżowej, jaką jest wychowanie adoptowanego dziecka, rodzice doprawdy chcą już tylko tego.

Z tego punktu widzenia nieudanych adopcji musi być w Polsce znacznie więcej. Pewnie – podobnie jak to liczą na świecie – co piąta.

Czarna dziura

Dokładniej tego u nas nie badano. Bada się kandydatów na rodziców adopcyjnych – kim są, jakie mają motywy, oczekiwania. Gdy się ubiegają o dziecko, chętnie wypełniają ankiety, bo boją się, iż odmowa źle do nich usposobi personel ośrodka adopcyjnego. Badano także rodziców w jakiś czas po adopcji, stwierdzając na ogół, że są dobrej myśli, a dzieci rozwijają się błyskawicznie, odrabiając czas spędzony w sierocińcu.

Nie ma jednak dostępu do starszych dzieci ani ich rodziców. Również z tego powodu, że w minionych latach adopcje masowo ukrywano. Urzędnicy pakowali dokumenty do niedostępnych szaf. W przypadku adopcji nierozwiązywalnych – takich, gdy biologiczna matka sama zrzekała się dziecka na rzecz nieznanych sobie rodziców adopcyjnych – dokumenty niszczono i sporządzano nowe. Kamień w wodę.

Kiedy wszystko idzie dobrze, rodzice nie zgłaszają się do ośrodków, bo i po co. Kiedy źle – też nie, szukają na własną rękę pomocnych psychologów. Wstydzą się. Znają na pamięć słowa powtarzane im jak mantra w instytucjach i w otoczeniu: że wszystko będzie dobrze, jeśli będą dobrymi rodzicami. Więc czują się w obowiązku udowodnić przed sobą i światem, że choć bezpłodni, potrafią nimi być.

Nie badano adopcyjnych pełnoletnich dzieci także, jak sądzę, z jednego jeszcze powodu. Masowa adopcja sierot z wojny sprawiła, że ta forma przysposabiania dzieci stała się zjawiskiem powszechnym i akceptowanym społecznie. Przyjęła się konwencja i w istocie utrzymuje się ona do dziś: że nie może się nie udać czyn tak piękny jak wychowanie sieroty przez zacnych ludzi. Dobro sprzężone z dobrem czyż nie zsumuje się w jeszcze większe dobro?

A że sierota jest niemal z definicji dobra, dowiadujemy się już w dzieciństwie z bajek. Sumienna, ze szlachetnym serduszkiem sierotka Marysia co gąski pasała i cierpiała ponad miarę, a cierpienie uszlachetnia.

Stereotyp krzepł, tymczasem z biegiem lat sierot, którym rodziców zabito na wojnie, już nie było. Mniej było też tych, którym rodzice pomarli. Pozostały do wzięcia te ze społecznych dołów – porzucane, zaniedbywane, bite, biedne, których przedtem nikt do adopcji nie brał, chyba że dla kaprysu, co opisane zostało w utworze Elizy Orzeszkowej „Dobra pani”. Pani owa bierze ubogie dziecko, przyzwyczaja do zamożnego życia, a potem znudzona odsyła do rodzinnej nory, co jest napiętnowane przez autorkę jako niegodziwość – i słusznie.

Na te nowe sieroty społeczne nałożono i u nas, i w całej Europie starą kalkę: zacna rodzina z pewnością wychowa na pożytek sobie i ludziom również i to dziecko, które pochodzi z rodziny od pokoleń dysfunkcyjnej. W pedagogice obowiązywał aż do lat 70. pogląd, że to środowisko kształtuje człowieka. Starą teorię Lombroza, że morderca rodzi się mordercą, zarzucono z oburzeniem. I słusznie.

Z braku

Matka Janusza, pani C., ma za sobą długie uprawianie z mężem terminowego seksu. Mieli go rozpisany w rubrykach w zeszycie i odhaczali po robocie. W płodne dni był do zrobienia, jak pranie i sprzątanie. Gdy któreś zapomniało, robiło drugiemu wymówki: bielizna brudna, seks nie odbyty – co to za dom! Bo może tego dnia ona by właśnie zaciążyła, a tak – nici. Później nastąpiły przedmuchiwania, rozpychania, zapychania borowinami, ból i upokorzenie.

C. nienawidziła reklam, w których występowały małe dzieci, nienawidziła bezczelnie radosnych matek pchających wózki w parku. Trudno, mówił zmęczony mąż. Nienawidziła go za to trudno. Zaczęła starania o adopcję w całkowitym psychicznym pogruchotaniu.

Prof. Małgorzata Kościelska, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego, mówi o takich matkach, że biorą dziecko z braku. Z braku sensu życia, miłości, czułości, marzeń, pełnej rodziny, z braku zapewnionej sukcesji i jeszcze może ze stu innych braków. Często żeby ratować chwiejące się małżeństwo, choć badania na świecie i w Polsce (na przykład Józefa Szopińskiego) dowodzą, że adopcja wcale nie ratuje związku, a często właśnie go rozwala.

Pani C. chciała chłopca, a jej mąż dziewczynkę. (Wbrew utartym poglądom to z dziewczynkami adopcyjnymi jest więcej niepowodzeń).

Matki adopcyjne różnią się od biologicznych. Jak wynika z badań Marii Ziemskiej, czują się one gorsze, pokrzywdzone przez swą niepłodność. Przeżywają lęk, frustrację, niepokój. Mają obniżony nastrój i napęd życiowy. Dystansują się wobec innych. Niektóre z tych cech utrzymują się także po adopcji.

Więc stają naprzeciw siebie dwa zbite przez los stworzenia: matka i dziecko. Jeśli przybyło z sierocińca, a to przypadek najczęstszy, prezentuje całą listę sierocą: źle śpi, kiwa się, uderza głową o ścianę, wyskubuje włosy, ssie ręce, ucieka od kontaktu wzrokowego, onanizuje się. I oto ono ma zostać matczynym lekiem na całe zło, na jej frustracje, obolałość, na jej czekanie świadome czy podświadome, że sierotka Marysia wyleczy. Ją i jej męża. Gigantyczna robota dla takiego dzieciaka.

Z nadmiaru i z przypadku

Są i tacy rodzice, którzy adoptują dziecko, gdy już odchowali własne. Lub tacy, którzy co prawda własnych nigdy nie mieli, ale już się nażyli, mają doświadczenie i zdobyli, co chcieli, a nawet więcej. I chcą się tym wszystkim z kimś podzielić. Nadmiarem, jak to nazywa prof. Kościelska. Takie adopcje, przypuszcza uczona, udają się zapewne częściej. Pogruchotany jest tylko jeden partner układu – dziecko.

Ci z nadmiaru chcą się często upiększyć w oczach własnych i cudzych: jacyż my szlachetni, ba, szlachetniejsi od innych. Gwiazdy filmowe biorą wszakże tuzinami na wychowanie dzieci, w dodatku kolorowe, i fotografują się z nimi do upadłego. Co ma ten dobry skutek, że adopcja przestała być zatajana. I zły – bo pożądana jest tu jednak taktowna dyskrecja. Świecić adopcją w oczy postronnym, to może być najwyżej robota dla tabloidów.

Zdarzają się też adopcje z przypadku. Jeden z warszawskich adwokatów prowadził zleconą przez klientów sprawę adopcji chłopca. Dowiedział się, że w domu dziecka został jego brat. I przy okazji poszedł go zobaczyć, bez żadnych zamiarów i planów. W dwa tygodnie później zabrał chłopca do siebie. Został rodzicem.

Z przypadku, można powiedzieć, zyskało też rodziny w Toruniu 22 dzieci spośród setki przywiezionych z białoruskich sierocińców do polskich rodzin, żeby poratować je na zdrowiu po Czarnobylu. Tego też nikt wcześniej nie planował.

Z braku, z nadmiaru, z przypadku czy z czego tam jeszcze przybywają więc nowe dzieci do nowych rodzin. W ośrodku adopcyjnym, na kursach, na szkoleniach, mówi się rodzicom: Kochajcie je, miłość jest najważniejsza. I co z tą miłością?

Bez piersi

Kiedy Wojciech Eichelberger powiedział w wywiadzie dla „Zwierciadła”, że adopcyjna miłość to nie to samo co biologiczna, powstało wśród czytelniczek wielkie oburzenie: znów ktoś śmie deptać świętą sprawę adopcyjną. Wszak w środowiskach kościelnych adopcję uznaje się za jakby odwrotność aborcji, odpowiedź cywilizacji życia na cywilizację śmierci.

Ale te miłości to nie to samo. Nic nie zastąpi matce kopania i rozmów z dzieckiem, kiedy ono jest jeszcze w brzuchu, ani chwili, kiedy kładą je mokre od płynów płodowych u jej piersi. Są to chwile niezastępowalne – nie wystarczy wejść na dach wieżowca, żeby poczuć, co czuje himalaista, wchodząc na dach świata. Nie ma dla mnie piękniejszego zapachu nad szpitalny – mówiła poetka Agnieszka Osiecka – bo on mi się kojarzy z urodzeniem Agaty.

Matki adopcyjne próbują wywołać sztucznie laktację i karmić piersią bodaj przez tydzień, bodaj przez kilka dni. Ale zwykle dziecko ssać nie umie, bo przez parę ustawowych tygodni, które muszą upływać między zrzeczeniem się praw do niego, było niczyje, bez żadnej piersi.

Mądre pośredniczki z ośrodków adopcyjnych mówią o tym kandydatom. – Ale oni nie wierzą – mówi Grażyna Niedzielska, pedagog z Ośrodka Adopcyjnego TPD w Warszawie. – A nawet traktują jako przejaw wrogości z naszej strony i podejście czysto urzędnicze.

W poradnikach dla kandydatów (utrzymanych bez wyjątku w tonie sentymentalno-sierotkowym) zamieszcza się wyznania świeżo upieczonych rodziców. Nasza kruszynka, mówią, nasz cud, skarb, mały książę, słodka księżniczka. I że tyle lat pragnęli, tęsknili, czekali, a teraz zakochali się w dziecku od pierwszego spojrzenia.

Ale zakochali się nie w tym właśnie otrzymanym, lecz w tamtym wyśnionym, upragnionym, które nigdy się z nich nie urodzi. Tak twierdzą specjalistki od adopcji, które na niej zęby zjadły.

Kiedy kobieta urodzi, włączają się hormony, uruchamia program w mózgu na macierzyństwo i ona szaleje, kiedy słyszy jego płacz gdzieś w innej sali; rozpoznaje go natychmiast: iść, ratować. Ale i ona musi mieć, bywa, trochę czasu na urodzenie się w niej uczuć macierzyńskich.

Na ratunek Gracjanowi

Miłość u matki adopcyjnej nie jest z biologii, nie jest automatem. Rośnie powoli, wzmaga się, gruntuje. Czasem potrzeba na nią miesięcy, a czasem nawet lat. Bywa i tak, że nigdy nie powstaje.

Znam matkę, która nie mogła wykrzesać z siebie żadnych uczuć, choć przecież pragnęła mieć dziecko i dramatycznie o nie walczyła. Zrezygnowała. Osoby takie odsądzane są od czci i wiary: wzięli sobie – jak Dobra Pani – zabawkę, znudzili się i oddają. Ale, sądzę, to po prostu uczciwe postawienie sprawy: nie potrafią, nie mogą, nie są w stanie. Nie można przewidzieć własnych uczuć. Cóż, mają znienawidzić to dziecko i siebie?

Była też kobieta, która nie mogąc przełamać niechęci do dotknięcia powierzonego jej dziecka, dotykała go wyłącznie w rękawiczkach. Trwało to niemal cały rok. Aż coś zaiskrzyło. Musi zaiskrzyć. Jak na początku każdego związku obcych sobie przecież ludzi.

Matka adoptowanego Gracjana, pani A., już po adoptowaniu chłopca urodziła swoje własne dziecko. Wyznaje, że dopiero od tej pory wie, co to miłość matczyna, zna jej kolor i smak. Miłość łączy ją z rodzonym dzieckiem, a z Gracjanem – symbiotyczna więź, złożona z przyjaźni, szacunku, przywiązania. Wie jedno, oddaliby z mężem za Gracjana życie. Kiedy syn był w śmiertelnym niebezpieczeństwie – tonął, skoczyli mu oboje, bez wahania i natychmiast, na ratunek, na pewną śmierć i tylko prawdziwy cud sprawił, że wszyscy troje nie zginęli.

Co to znaczy: nie nasze

Dzieci też mają kłopoty z miłością. Okazuje się, że mała księżniczka przywieziona z sierocińca ma chorobę sierocą. Pal to licho. Matka wie, jakie są objawy. Ale księżniczka prócz tego, że się kiwa, wymiotuje, wyrywa włos po włosku z głowy i moczy się, to jeszcze dziwnie się zachowuje, a jedno dziwactwo goni drugie.

Dr Ewa Milewska, psycholog, autorka książki „Kim są rodzice adopcyjni”, opowiada o dwóch 5-latkach, które brane na zakupy do supermarketu, już od progu zdejmowały buty, kurtki i biegły do stoisk, siejąc spustoszenie wśród ustawionych produktów.

A co innego robi dziecko w sali zabaw w sierocińcu? Matka mówi, że tego nie wolno, bo nie nasze. Ale dlaczego nie wolno, skoro to sala zabaw? I co to znaczy – nie nasze? Dlaczego wolno dzwonić w bloku tylko do jednych drzwi, a nie do innych? Bo nie nasze. A czy można zrobić siku pod krzaczek przy drodze? Bo jeśli krzaczek jest nasz, to chyba można? Krzaczek jest wspólny. Więc jak odróżnić wspólny od naszego i cudzego, skoro tyle rzeczy jest jednakowych – drzwi, drzewa, rowerki, babki w piaskownicy, a matka jest niezadowolona, kiedy dziecko nie odróżnia.

Wszystko, tylko żeby ta nowa pani, zwana mamą, nie dotykała. Dlaczego ona kładzie się dziwacznie obok dziecka i chce dotykać przed snem? Każde dziecko musi spać w łóżku oddzielnie i bez dotykania. Powinna zgasić światło, powiedzieć: dobranoc dzieci, i wyjść.

Rodzice muszą czekać na miłość długo, czasem latami. Dzieci przywierają do nich, tulą się, kleją, ale to strach, że nowa pani, zwana mamą, pójdzie na urlop albo zniknie. Więc równie gorliwie tulą się do sąsiadki albo listonoszki. Ojciec? Jest do zamiatania dziedzińca i naprawiania zamków. Matka Janusza opowiada, że przez 6 długich lat syn w ogóle nie dostrzegał obecności taty. Nie zapytał ani razu, gdzie on jest i kiedy wróci.

Średnie nie znaczy najlepsze

Wychowanie dziecka adopcyjnego (domowego zresztą także, tylko w niewspółmiernie mniejszym stopniu) to nieustanne rozwiązywanie psychologicznych zagadek: dlaczego on robi to, co właściwie robi, i co należy zrobić w odpowiedzi?

Niektóre matki nie potrafią ich rozwiązywać. Krzyczą, walą klapsy. Z badań wynika, że jak najszybciej chcą przerobić dziecko na domowe i takie jak u sąsiadów i znajomych.

Typowa matka adopcyjna w Polsce, i także na świecie, ma średnie wykształcenie, średnie dochody i ta średniość jest najlepsza – mówi dr Milewska. Nie będzie dziecka forsować na profesora uniwersytetu, jeśli jego intelekt też jest średniej próby.

Ale gwałtownie przybywa rodziców adopcyjnych wysoko wykształconych. Osoby robiące karierę odkładają macierzyństwo, co się potem kończy niemożnością urodzenia. Sądzę, że to dobrze. Sama jestem matką adopcyjną, znam takich z pół setki, jeśli nie więcej, i nikt mi nie wmówi, że wykształcenie utrudnia powodzenie w adopcji. To właśnie brak wykształcenia, brak satysfakcji z pracy, bywa przecież kompensowany wzięciem dziecka. Z braku. Nie z nadmiaru.

Do rozwiązywania wielkiej psychicznej szarady, jaką jest adopcja, potrzeba intuicji, ale też ni mniej, ni więcej, tylko refleksyjnego umysłu. Kandydaci są przygotowywani na kursach, ale – jak twierdzi Irena Czajka z Ośrodka TPD w Warszawie – wiedza teoretyczna zdobyta przed adopcją jest nietrwała i nie zawsze zapobiega bezradności rodziców.

Właściwie czyj?

W Szwecji ustalono, że swoją biologiczną matkę chciałoby spotkać 40 proc. dorosłych adoptowanych, ojca – 15 proc., a 80 proc. – swe rodzeństwo. 72 proc. matek biologicznych chciałoby mieć kontakt z oddanym przez nie dzieckiem.

W Polsce – twierdzi Małgorzata Stańczak-Kuraś z ośrodka TPD w Łodzi – coraz częściej zgłaszają się dorośli adoptowani, chcąc poznać rodzinę pochodzenia. Od 1980 r., kiedy to Polska podpisała Konwencję Haską, mają oni prawo poznać personalia biologicznych rodziców i zapoznać się w sądzie rodzinnym i nieletnich z aktami adopcyjnymi.

Bo adopcja to trójkąt – mówi Grażyna Niedzielska – dziecko, rodzice adopcyjni i biologiczni.

Dzieci usiłują sobie wyobrazić, jak tamta matka wygląda – mówi jedna z moich znajomych matek adopcyjnych. – Moja Ania była dobra w szkolnej koszykówce. Kiedyś po meczu, na którym byłam obecna, jakiś fotoreporter usiłował ją sfotografować. Rzuciłam się na niego, wrzeszczałam, tylko bez zdjęć, nie zgadzam się. Patrzył na mnie jak na wariatkę. A jeśli tamta matka zobaczyłaby zdjęcie Ani w gazecie i uderzyłoby ją jej do mojej córki podobieństwo? Może dotarłaby do nas i chciałaby ją odebrać? Zastanawia mnie, co Ania myśli o tamtej, nieznanej.

Nie sposób sobie wyobrazić – mówi Grażyna Niedzielska – co czuje człowiek mający dwie matki. („Ja nie chcę, żebyś ty mnie nie urodziła, chcę, żebyś mnie urodziła” – wyłożyło kiedyś matce swoją logikę adopcyjne dziecko).

Świadomość, że ma się dwie pary rodziców, wprowadza w życie dziecka duży chaos genealogiczny. Czyim właściwie jestem dzieckiem? Tamtych czy tych? Czy ona mnie porzuciła, bo byłem nie dość dobry? A może to ona była niedobra?

Ale zatajanie adopcji może spowodować chaos jeszcze większy, gdy dziecko się nagle dowie, a dowie się, jak podpowiada praktyka, zawsze.

W ośrodku TPD w Warszawie radzi się nie mówić źle o pierwszej matce. – Nie da się zaakceptować dziecka, nie akceptując jego pierwszych rodziców, więc zostawcie i dla nich jakiś kąt w swych sercach – tłumaczy kandydatom Niedzielska. Jeszcze jeden ciężar wśród tysiąca innych do udźwignięcia w adopcji. Ale najtrudniejszy jeszcze przed nimi.

Morze miłości, morze starań

Reportaż o białoruskich dzieciach z domu dziecka, adoptowanych przez rodziny z Torunia, wydrukowaliśmy przed 15 laty. Pani E. z tego reportażu przydzielono dwie dziewczynki. Szybko uświadomili sobie z mężem, że za nic ich nie oddadzą do ich koszmarnych sierocińców. Pani E. wydeptała ścieżki do ministerstw i ambasad. Pojechała na Białoruś. Powiedziała mi, że uklęknie przed każdym ministrem i będzie błagać, żeby zostawić im dzieci. Przeszli z mężem administracyjną drogę przez mękę i znieśli dziesiątki białoruskich wizytacji sprawdzających, czy małe nie są aby w Polsce krzywdzone.

Morze miłości, morze starań. Nie poszło tak, jak sobie to przed 15 laty można było wyobrażać. – Ale nikt nie ma prawa – mówi E. – powiedzieć nam, że nie zrobiliśmy dla nich wszystkiego, co było w naszej mocy. Mąż wciąż ma dla nich tylko miłość, bezkresną cierpliwość i nadzieję, że jedna z naszych córek wróci do domu, a druga odnajdzie się w swoim za wczesnym macierzyństwie. Że nie będą wrogie i zimne.

Pamiętam inne małżeństwo. Powiedzieli, że jeśli każą im oddać małą dziewczynkę, będą się z nią ukrywać rok, dwa, ile będzie trzeba, już krewni w całym kraju oferują kryjówki u siebie. Musi mieć teraz jakieś dwadzieścia lat. Sponiewierała swoje życie. Stracili co do niej nadzieję.

Ojciec jeszcze innej nie wytrzymał, umarł na zawał. Biła matkę, wypędzała z domu. W końcu i matka poszła za ojcem. – Na miły Bóg – mówi E. – zadaję sobie pytanie: Cóż takiego strasznego myśmy im zrobili, że oni nam to wszystko robią? Byliśmy dla nich nie tacy, jak trzeba? Aż tylu spośród nas?

Gdy Januszek skończył 18 lat – mówi C., jego przybrana matka – moje życie zmieniło się w koszmar. Wcześniej miał zespół ADHD, leczyłam go w poradni dla dzieci z tą przypadłością i z przerażeniem stwierdziłam, że jest w niej ogromny odsetek adoptowanych chłopców. Ale to, co mój syn zgotował mi dorastając, omal nie doprowadziło mnie do samobójstwa. I przysięgam, nie czuję się temu winna. Coś, ktoś zamienił moje dziecko w potwora.

Pięćdziesiąt i pięćdziesiąt

Ludzi adoptowanych – dzieci i już dorosłych – wzięli pod lupę również genetycy. Adoptowani, podobnie jak bliźnięta, świetnie nadają się do badania dziedziczności. W Danii Samuel S.A. Mednick i W.F. Gabrielli przez 20 lat analizowali losy kilkunastu tysięcy adoptowanych chłopców. Okazało się, że ci z nich, którzy weszli w konflikt z prawem, pochodzą w większości z rodzin także z kryminalnymi zachowaniami. Jeśli zostali oni przyjęci przez rodziców adopcyjnych, którzy nie różnili się od biologicznych pod względem kryminalnych zachowań, odsetek tych, którzy weszli w konflikt z prawem, wzrastał jeszcze bardziej. Jeśli chłopcy pochodzili z rodzin uczciwych, odsetek tych, którzy popełniali czyny kryminalne, pozostawał stały, niezależnie od tego, czy trafili do rodziny żyjącej na bakier z prawem, czy też nie. Proste jak drut: ważne jest nie tylko wychowanie, ale i rodzinne dziedzictwo.

Dean Hamer i Peter Copeland, autorzy wydanej w Polsce i szeroko znanej na świecie książki „Geny a charakter”, relacjonują jeszcze inne badania. Remi Cadoret również przez 20 lat badał tysiąc dzieci oddzielonych od rodziców po narodzinach i natychmiast powierzonych do adopcji przez niespokrewnione rodziny. Okazało się, że na dzieci urodzone w rodzinach bezproblemowych późniejsze adopcyjne środowisko miało wpływ niewielki. Nawet jeśli trafiły do rodzin z alkoholem, przemocą i narkotykami, wyrosły w większości na porządnych ludzi. Jeśli do dobrych rodzin trafiły urodzone w rodzinach dysfunkcyjnych, raz kończyło się to życiowym sukcesem, raz porażką. Jeśli natomiast dzieci z dysfunkcyjnych trafiły do rodzin równie marnych jak ich biologiczne, oznaczało to katastrofę. Kłamstwo, kradzież, wagarowanie, pijaństwo były wśród nich częstsze aż pięciokrotnie.

Obecnie przyjmuje się, że dziedziczymy 50 proc. cech osobowości. Przejmuje się po rodzicach skłonności do depresji, agresji, gniewu, potrzeby silnych wrażeń, koncentracji, impulsywności, empatii i sumienności, która pomaga funkcjonować w zgodzie z normami społecznymi. Nie jest jednak pewne, czy one się objawią. Za to, czy się owe zachowania pojawią, czy nie, znów w 50 proc. odpowiada środowisko. To jego wpływ może sprawić, że wyposażony w silną potrzebę doznań człowiek może zaspokajać ją w bójkach w ciemnym zaułku, ale też – skacząc ze spadochronem albo uprawiając boks.

Dwa światy

Panie z ośrodka adopcyjnego w Warszawie pytają kandydatów na rodziców, czy są w stanie wyobrazić sobie, że ich dziecko może być kompletnie od nich inne, i że może się zdarzyć, że nic na tę inność nie poradzą. – Dziecko ma pewną biologiczną tożsamość – mówi Grażyna Niedzielska. – Rodzi się w rodzinie z alkoholem, przemocą i innymi plagami, a potem trafia do takiej, w której tych plag nie ma, i te dwa światy się dla niego stykają. Kiedy zaczyna dojrzewać, dochodzi w nim do głosu dziedzictwo biologiczne. Młody człowiek jest w pewnym sensie niewinny, on tylko genetycznie wraca do korzeni.

W dzieciństwie – piszą Dean Hamer i Peter Copeland w „Genach a charakterze” – najważniejszym czynnikiem, który decyduje o tym, czy dziecko zachowuje się aspołecznie, czy nie, jest wychowanie. Później dochodzą do głosu geny. Tak wynika z badań tysięcy bliźniaczych mężczyzn, mających za sobą udział w wojnie wietnamskiej.

„Rodzice powinni wiedzieć – piszą naukowcy – że pewne procesy, którym podlegają ich adoptowane, ale także i rodzone dzieci, nie są prostą funkcją wysiłków wychowawczych, choćby podejmowanych z wielkim sercem i w najlepszej wierze. I że nie są one także wyłącznie funkcją wolnego wyboru tych dzieci”.

Ballada o Januszku

Matka Januszka C. opowiada o dalszej drodze życiowej swego syna. Januszek ożenił się i ma synka. – Zdumiewające, jak ten chłopczyk jest bliski mnie i mojemu mężowi. Nie urodziłam go, jaka to ulga. Żadna babcia nie urodziła wnuka. Uczę się na starość przewijania, nigdy tego nie robiłam. Janusz miał cztery lata w chwili adopcji. Pomagam synowi, bo jego żona studiuje. Syn jest kelnerem. Technikum gastronomiczne w Warszawie, gdzie bardzo mu pomagali, noszę we wdzięcznym sercu. Która to była szkoła, z której nie został wyrzucony – piąta, ósma? Jest doskonałym, fachowym kelnerem. Kocha swój zawód i jest w stanie utrzymać rodzinę.

Matka Janusza wierzy, że wnuk nie będzie kradł i nigdy nie obrabuje stacji benzynowej, jak syn. Synową kocha. Pochodzi z Wołynia, z rodziny o tragicznych losach – twardej, honorowej, uczciwej do bólu. – Dobre geny ma moja synowa. I niech mi nikt nie opowiada głupot, że to nieważne.

Pani C. bywa proszona na konsultacje dla przyszłych rodziców. Mówi im, że adopcja dziecka jest doświadczeniem pięknym i niezwykłym. I nawet ta nieudana dla dziecka jest jednak szansą. Złe ziarno, jak czytamy w książce „Geny a charakter”, w kamienistej glebie degeneruje się, ale w żyznej może wydać kwiat.

Jest wiele przykładów, że wychowanie bierze biologię za łeb. Wyrósłszy z dojrzewania potwór, jeśli nawet nie będzie profesorem uniwersytetu, to może lubiącym fach posadzkarzem, dobrym mężem i ojcem.

Pani C. zawsze dodaje, że adopcja jest czymś tak piekielnie trudnym, że powinni ją podejmować ludzie niezwykli. Ale iluż jest takich wśród nas? Więc radzi zastanowić się, czy nie utworzyć rodziny zastępczej.

Na świecie, gdzie się od 5–6 lat pisze o adopcji prawdę, bardzo się teraz tę formę zastępczego – niekiedy zawodowo sprawowanego – rodzicielstwa propaguje i zaleca. Cała filozofia pomagania osieroconym dzieciom zasadza się na przekonaniu, że dopóki istnieje cień nadziei, że biologiczna rodzina zacznie normalnie matkować i ojcować dziecku, dopóty należy o to walczyć. Ludziom, którzy chcą się zaopiekować cudzymi dziećmi, proponuje się wiele możliwości. Są rodziny ratunkowe, funkcjonujące niczym pogotowia, i terapeutyczne, gdzie dzieci leczą rany psychiczne i fizyczne. Są rodzinne domy dziecka, są rodziny zaprzyjaźnione. Wszystko to już w Polsce funkcjonuje i rozwija się.

W rodzinie zastępczej, inaczej niż w adopcyjnej, wszystko jest jawne, jasno wykładane: Masz nas na świecie więcej niż tylko mamę i tatę. Czysty i – jak się okazuje – dobrze dla dziecka zrozumiały układ. I więź z dzieckiem wcale nie musi być tu mniejsza niż przy adopcji.

W jednym z owych ckliwych polskich poradników dla kandydatów zwierza się – mądrze i dojrzale – młoda kobieta. Zrezygnowały z niej dwa małżeństwa, a z trzeciego – ona sama, bo czuła, że będzie umiała przywiązać się do ich psa, ale do nich – nie. W wieku 16 lat adoptowała ją samotna kobieta. I są odtąd jak matka z córką, jak siostra z siostrą, jak przyjaciółka z przyjaciółką. „Nie bierzcie dzieci – radzi – ani z litości, ani żeby im pomóc. Bierzcie, żeby dawać, ale i od nich brać. Tylko wtedy, gdy jest taka równowaga, macie szansę, że wam się uda. Lecz tylko szansę, nie pewność”.

*

Najwięcej najmniejszych

Ogólna liczba adopcji ulega zmniejszeniu (patrz tabela), wzrasta jednak udział przysposobienia z tzw. zgody blankietowej, czyli wyrażanej przez matkę anonimowo. Dziecka „blankietowego” nie można przysposobić poniżej 6 tygodnia życia, ponieważ taki okres jest wymagany do uprawomocnienia się decyzji matki (lub rodziców).

Przeważają adopcje dzieci w wieku do jednego roku (32,5 proc.). Dzieci przysposobione mające od roku do trzech lat to 26 proc., powyżej siódmego roku życia – 7,5 proc. Siedmiolatki i starsze są przysposabiane częściej przez rodziny zagraniczne.

Przeszkodą w adopcji jest posiadanie przez dziecko rodzeństwa, ponieważ nie wolno już, choć kiedyś było to regułą, rodzeństw rozdzielać. Wśród adopcji jest tylko 10 proc. takich, w których polskie rodziny przysposobiły dwójkę dzieci. Częściej adoptują po dwoje dzieci rodziny zagraniczne. Ale już troje i więcej rzadko trafia do adopcji, nawet za granicę. Tymczasem wśród dzieci, które czekają na przysposobienie, jest 28 proc. jedynaków i tyle samo rodzeństw 3- i 4-osobowych.

Przysposabia się mniej więcej tyle samo chłopców co dziewczynek, choć na ogół dziewczynki są preferowane.

Mniej więcej połowa z dzieci czekających na adopcję jest całkowicie zdrowa. Dzieci, których stan zdrowia odbiega od normy, proponowane są kandydatom z zagranicy. Najwięcej takich dzieci trafia do Szwecji.

Dane z książki Ewy Milewskiej „Kim są rodzice adopcyjni? Studium Psychologiczne”

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną