Lider Platformy Obywatelskiej zachęca wszystkie ugrupowania, by ustalić na nowo relacje wewnątrz władzy wykonawczej, tak by w przyszłości można było uniknąć konfliktów na linii prezydent-premier. Wedle tej propozycji prezydent wybierany byłby przez Zgromadzenie Narodowe i nie przysługiwałoby mu prawo weta. Dodatkowo wedle korekty przeprowadzone byłyby zmiany w ordynacji wyborczej do dwóch izb parlamentu, co miałoby wpływy na ich skład i liczebność. Władza wykonawcza skupiłaby się zatem w rękach szefa rządu.
Premier podkreśla, że propozycje te zgłasza jako poważny kandydat do urzędu prezydenta, co ma poświadczać dobrą jego wolę i myślenie interesem państwa, a nie własnym. Na ucho i na rozum są to projekty warte namysłu i być może realizacji, ale jak to w polityce, mają one swoje skrywane tajemnice.
Tusk znalazł się dzisiaj w politycznym przymusie walki o prezydenturę. Po dwóch latach ścierania się z Lechem Kaczyńskim nie jest w stanie sprawnie zarządzać państwem – tak twierdzi i wiele przesłanek wzmacnia tę tezę, nawet jeśli jest ona nadużywana przez propagandę rządową. Premier czuje się w obowiązku stanąć do walki z urzędującym prezydentem, z którym przecież raz przegrał, co ambicjonalnie na pewno nie jest uczuciem przyjemnym.
Zgłoszone korekty zdejmują ten obowiązek i dają jeszcze coś o wiele bardziej cennego. Przenoszą ciężar z wyborów prezydenckich na parlamentarne – to w zależności od ich wyniku ułożone zostaną wszystkie elementy władzy wykonawczej, z prezydentem włącznie. I wszystko wskazuje na to, że Platforma po wyborach parlamentarnych w 2011 roku dostałaby jeszcze przynajmniej cztery lata na swoje bardzo samodzielne rządzenie.
Wydaje się to bardziej gwarantowane niż osobiste zwycięstwo Tuska w batalii prezydenckiej. Uwolniłoby premiera od dylematu, w którym się znalazł: prezydentem powinien zostać, by do końca dopchać PO w walce o władzę, lecz to oznacza początek niewiadomego w skutkach procesu przekazywania dużej części władzy wykonawczej i władzy partyjnej swoim kolegom. Tusk siedziałby sobie w Pałacu Namiestnikowskim i czekał na telefon od premiera czy od szefa klubu parlamentarnego PO. Jak wiadomo w polityce chłopaki może nie płaczą, ale na pewno się nie przyjaźnią.
Ten pomysł pozwoliłby zatem wyborom prezydenckim odebrać jakieś nadzwyczajne znaczenie (w ogóle nie byłoby obowiązku traktować ich poważnie) i pozostawiłby Tuska w rzeczywistym centrum władzy wykonawczej. Do tego jeszcze dawałby rękojmię, że zachowuje on na długie lata całkowitą kontrolę nie tylko nad państwem ale też nad swoją partią.